To będzie opowieść o… fotografowaniu, wpisana w kontynuację relacji z marokańskiego wybrzeża. Przed nami jeszcze połowa rajdu, nowe krajobrazy, galopy z wiatrem w długich grzywach, a fotograf stracił aparat. I co z tego wynikło…
Tekst i foto: Marzena Józefczyk
Kto pamięta artykuł o rajdzie w Maroku z Magdą i Brahimem (KiR 07-08/2018) kojarzy być może zdjęcie mężczyzny i konia w szalejących falach Atlantyku. Z białej kipieli wystaje tylko twarz, na której malują się wysiłek i zaskoczenie, oraz szyja i głowa konia, wyraźnie zaniepokojonego, chociaż niespłoszonego. Fala, która na nich nadeszła, była o wiele większa niż dotychczasowe; o wiele większa, niż można było się spodziewać. Koń i jeździec wyszli z wody bez szwanku, chociaż tak naprawdę to doświadczony ogier berarabski Prince wyciągnął T. na plażę, słusznie uznając, że dość już tego igrania z ogniem… Znaczy z wodą. Ta sama fala, po przekotłowaniu moich modeli, pomknęła do brzegu, gdzie klęcząc do pasa w wodzie, celowałam do nich z teleobiektywu. Była tak silna, że przewróciła i mnie, na ułamek sekundy zalewając rękę trzymającą aparat. Natychmiastowe rozkręcenie sprzętu, wyciągnięcie baterii, suszenie w upalnym, afrykańskim słońcu, niepokój pomieszany z nadzieją: „A może jednak zastartuje?”. Przecież przeżył już kiedyś taką przygodę, gdy ześliznęłam się ze skały i wpadłam do kotła wodospadu, też w Afryce, u podnóża Kilimandżaro… Niestety, istnieje różnica w topieniu aparatu w słodkiej i słonej wodzie. Bez wchodzenia w prawa fizyki powiem tylko, że lepiej go wodować w słodkiej. Po dwóch dobach rajdu zostałam bez aparatu. A tutaj przed nami jeszcze wydmy, oazy, galopy po plażach, malownicze wioski i biwaki pod gwiazdami – co robić? Czytaj więcej we wrześniowym numerze Koni i Rumaków.