Koniom zawdzięcza życie. Kiedyś to one pomogły jej; wynagrodziła im to po latach, z sukcesem walcząc o życie Louisa — pierwszego w Polsce konia z protezą. Anna Szewczyk, właścicielka stajni Konie w Tatrach, opowiedziała nam o tym, jak to jest być pionierką, pracować z pasją i nigdy się nie poddawać.
Rozmawiała: Eleonora Joszko
Foto: Magdalena Koziel
Czy zajmuje się Pani końmi zawodowo?
Mój wyuczony zawód i pierwsza pasja to nauczyciel języków obcych. Uczyłam dość długo za granicą, gdzie prowadziłam własne szkoły. Napisałam także kilka podręczników i tworzę filmy do nauki języków, które umieszczam na własnym kanale na YouTube. W pewnym momencie poczułam jednak, że chciałabym robić coś więcej, a podobno to, czego szukasz, szuka Ciebie. Około 10 lat temu zaczęła się moja przygoda z końmi — najpierw hobbystycznie, dla przyjemności, a od niedawna także zawodowo: w wakacje i ferie otwieram drzwi stajni dla obozowiczów, a po sezonie mam czas na trening koni…. i życie.
Jak w Pani życiu pojawiły się konie?
Moje pierwsze wspomnienie: miałam może dwa lata i byłam na spacerze z rodzicami w lesie. Spotkaliśmy pracujących górali, więc tata wrzucił mnie na ich konia i trzymał za nóżkę. Tata mówi, że teoretycznie nie powinnam tego pamiętać, bo byłam bardzo mała.
Na serio konie pojawiły się akurat wtedy, kiedy było mi bardzo źle. Można powiedzieć, że zawdzięczam im życie. To był jeden z najtrudniejszych dla mnie momentów; miałam okres zwątpienia we wszystko. Wtedy koleżanka z liceum, która uczyła jazdy konnej we wsi obok, zaproponowała mi, że mogę dołączać do jej lekcji. Pamiętam mój pierwszy galop w terenie: „Złap się za grzywę, podnieś pupę, a w razie czego krzycz”. Łzy lały mi się strumieniami. Pierwszego konia, na którym się galopowało, nie da się zapomnieć. Chciałam go odkupić, ponieważ bardzo się do niego przywiązałam, ale właścicielowi był potrzebny do pracy. Wtedy postanowiłam znaleźć konia, który będzie tylko mój. Od tamtej pory konie pozostały w moim życiu, a moja więź z nimi wypływa właśnie z tego, że czuję do nich ogromną wdzięczność za uratowanie mi życia i nadanie mu głębszego sensu. Tej wdzięczności i szacunku do koni staram się uczyć podczas obozów.
U mnie w rodzinie tylko dziadek miał konia zaprzęgowego bardzo dawno temu. Rodzice odradzali mi zajmowanie się końmi, bo uważali, że to niebezpieczne. Postawiłam ich jednak przed faktem dokonanym po kupnie Aragona w Holandii. Do Polski przyjechałam z dwoma końmi, a oni wiedzieli o jednym…
Konie w Tatrach to nie jest zwyczajna stajnia rekreacyjna. Czym w takim razie jest to miejsce?
Po przyjeździe z Holandii trzymałam kasztana Aragona i skarogniadą Tabasco w pensjonatach, ale nie byłam zadowolona. Pragnęłam stworzyć rustykalne miejsce, gdzie konie będą miały warunki podobne do naturalnych, całymi dniami przebywając razem na zewnątrz. Nie chciałam stajni ze złotymi klamkami, dla ludzi, ale serdecznego miejsca, gdzie będziemy szczęśliwi, a każdy odwiedzający nas gość będzie czuł się jak w innym świecie. Start ułatwił mi fakt, że posiadałam kilka kawałków ziemi we wsi Brzegi na Podhalu. To tam stanęła stajnia według mojego projektu. Uwielbiam wymyślać i realizować projekty od zera. W pewnym sensie konie same mnie znajdują. W tej chwili mieszka z nami jeszcze siwa Namirka, odebrana niegdyś z podłych warunków przez TOZ Zakopane, Fajerek, który… Czytaj więcej w czerwcowym numerze „Koni i Rumaków”