Tekst i foto: Marzena Józefczyk
Wiele jest jeszcze miejsc na świecie, w których koń wykorzystywany jest na co dzień do transportu ludzi i rzeczy, wierzchem i zaprzęgiem. Pisałam o tym w reportażach z Nikaragui, Panamy i Kostaryki (KiR 03.2020, KiR 03–04.2021), a tym razem na podobne obserwacje zaniosło mnie do Gwatemali. W dużym uogólnieniu rzec można, że Gwatemala Gwatemali nierówna. Z jednej strony miejsca turystyczne straszą cenami i tłumami, z drugiej zachwycają wioski współczesnych Majów położone poza utartym szlakiem. W obu tych miejscach zetkniemy się z końmi, w obu będą traktowane… równie użytkowo.
Zacznijmy od „turystycznej” wspinaczki na wulkan Acatenango. Wspinaczka łatwa nie jest i mało nie kosztuje, a może kosztować 200 quetzali więcej, jeśli zdecydujemy, żeby nasz plecak poniósł ktoś inny. Tym „kimś innym” będzie albo porter z wioski u podnóża wulkanu, albo jego koń. Różnicy w cenie nie ma, jedyna różnica polega na tym, że porter uniesie dwa ciężkie plecaki, a koń trzy lub cztery. Będzie grzecznie szedł obok swojego człowieka, prowadzony na kantarze ukręconym ze sznurka, a często i samopas, bez prowadzenia. Na krótszych postojach będzie się pasł na poboczu, na dłuższych zostanie rozjuczony i puszczony luzem. Czasami wniesie fotele i materace do kolejnej bazy, czasami człowieka, który zasłabł. I chociaż obładowany materacami wygląda niezwykle fotogenicznie, nie jest mu bardzo ciężko. Trudniej jest, gdy jego człowiek bierze na własne plecy jeden z przytroczonych plecaków, żeby wsadzić na juczne siodło słabującego turystę. „Za tym zakrętem już będzie płasko” – obiecują lokalni przewodnicy. „Ale po gwatemalsku płasko, więc się nie cieszcie za bardzo!” – śmieją się po chwili. I tak po stromym i „płaskim”, codziennie w sezonie i co kilka dni poza sezonem, w górę na ciężko i w dół na lekko, byle zarobić na jedzenie dla rodziny i paszę dla konia.
Są jeszcze miejsca bardzo nieturystyczne, gdzie konie i muły są nieodłączną częścią rutyny: codziennego przyniesienia drewna, cotygodniowej wyprawy na targ, corocznego zbioru plonów. W niektórych górskich wioskach bywają jedynym środkiem transportu, w innych służą tym, których nie stać na samochody z napędem na cztery koła. Ale i konie tanie nie są, a już na pewno nie wszędzie można je kupić. W dzień targowy do Chichicastenango zjeżdżają się Majowie z całej okolicy, sprzedają, co zrobili lub wyhodowali, a kupują to, czego zrobić i wyhodować nie potrafią. Pod skałą, na której znajduje się lokalny cmentarz, można kupić zwierzęta gospodarskie: dzisiaj tylko świnie i cielaki. W ofercie są zwierzęta chude i niepokaźne tradycyjnej rasy lokalnej albo grube i większe rasy amerykańskiej. Te amerykańskie są trzy razy droższe. Może w przyszłym tygodniu ktoś przywiezie źrebaka? W krajobrazie miast i miasteczek całej Ameryki Środkowej wyróżniają się sklepy „rolnicze”, w których można kupić dosłownie każdą paszę, suplement, nasiona. Takie same składy funkcjonują do dzisiaj w małych polskich miasteczkach, z jedną różnicą: w tych gwatemalskich kupimy także siodła wierzchowe, juczne, kowbojki, kapelusze i akcesoria do zaprzęgów. I w Polsce kiedyś tak bywało, a dzisiaj, żeby zobaczyć własną przeszłość, trzeba przemieścić się w przestrzeni, niekoniecznie w czasie.