Dżokej z Salwadoru, czyli w poszukiwaniu koni w najmniejszym kraju Ameryki Środkowej

Tekst i foto: Marzena Józefczyk

Państwo Salwador wielkie nie jest. Łatwo go w ogóle nie zauważyć, gdy się jedzie z Gwatemali do Hondurasu, albo gdy się po prostu leci do Ameryki Środkowej. Piloci startujący z tamtejszego największego lotniska międzynarodowego muszą bardzo ciasno wchodzić w zakręty, by przypadkiem nie naruszyć przestrzeni powietrznej Hondurasu. My dotarliśmy do jego granicy autobusami i autostopami przez Gwatemalę, by wślizgnąć się do kraju noszącego imię Zbawiciela na piechotę, malutkim przejściem granicznym leżącym nad samym Pacyfikiem. Powłóczyliśmy się po drogach i bezdrożach, zdeptaliśmy kawał wybrzeża i parę wulkanów oraz zabraliśmy do domu wspomnienie setek najżyczliwszych ludzkich uśmiechów i największej ilości drutu kolczastego, jaką w życiu przyszło nam oglądać na stosunkowo niewielkim obszarze kraju, w którym walutą oficjalną jest… bitcoin. Tak, Salwador już na zawsze pozostanie w naszych oczach krajem kontrastów i pozostawi wspomnienie niezwykłych ludzi. Jednym z nich był dżokej Juan…

Na Costa del Sol dotarliśmy na sam koniec naszej miesięcznej podróży po Ameryce Środkowej. Opinie w przewodniku Lonely Planet nie były zbyt obiecujące, jako że zachwalały ten fragment wybrzeża jako mekkę surferów i plażowiczów, pełną hoteli i nocnego życia. Na nasze szczęście przewodniki czasem mijają się z prawdą; sezon był niewakacyjny, a świat żył jeszcze skutkami ubocznymi koronapaniki. Dość powiedzieć, że trafiliśmy na 20-kilometrową mierzeję na wybrzeżu Pacyfiku, na której byliśmy jedynymi gringos i większym problemem niż tłumy turystów okazało się znalezienie sensownego noclegu. Kilka Indianek na poboczu przy przystanku autobusowym nie było zbyt chętnych do udzielania informacji, w końcu jakiś życzliwy Salwadorczyk wziął nas na stopa, jeszcze inny pokazał hotel robotniczy z basenem przy samej plaży. O własnych siłach znaleźliśmy restaurację nad oceanem, w której kraby łaziły nam po stopach, jako że siedzieliśmy kilka metrów od fali przyboju. Przy kolejnym kieliszku aguardiente obiecaliśmy sobie znaleźć jutro jakiegoś konia albo dwa, na godne pożegnanie z Ameryką Środkową. Znaleźliśmy ich właściciela…

Wzdłuż mierzei Costa del Sol wiodła tylko jedna droga. Długa… asfaltowa… zlana słońcem. Sytuacja robiła się podbramkowa, kończyło się chłodne piwo, gdy w nozdrza uderzył nas znajomy zapach stajni. Jest hacjenda, są ogrodzenia dla koni, tylko brama podejrzanie zamknięta… Całe szczęście, że fotografowanie przez płot zajęło kilka minut, bo zdążył się nami zainteresować mikry staruszek na elektrycznym wózku inwalidzkim. W Salwadorze ludzie są bardzo bezpośredni i beznadziejnie gościnni, chwilę później siedzieliśmy już w cieniu ogromnego drzewa, popijając z Juanem chłodne piwo, słuchając jego opowieści. Okazał się właścicielem całego rancha. Kiedyś był zawodowym dżokejem, startującym na torach od Las Vegas po Panama City. Dużo podróżował, zawodowo i prywatnie. Z rozrzewnieniem wspominał rajzę na południe, do Kostaryki, w samochodzie ówczesnego konsula holenderskiego, niejakiego Umberto. Niestety, szczegóły tej opowieści nie nadają się do publikacji, za to Redakcja być może pozwoli na historię dużo krótszej wyprawy Juana.

– Wypiłem – opowiada z kolejną zimną puszką w dłoni – dużo piwa.

– Ile to „dużo” – pytamy – dziesięć?

– Nieee, dużo to jest dwadzieścia pięć! No i zasnąłem oparty o dźwignię mojego elektrycznego wózka. Wózek dojechał do końca mierzei, tam droga kończy się plażą i oceanem.

– I jak z tego wyszedłeś, Juan?

– Tam, na końcu mierzei, są małe stoiska z kokosami. Ktoś mnie zauważył, rozpoznał i, nie budząc, odwrócił wózek w stronę mojej stajni. Ocknąłem się pod własną bramą. W Salwadorze żyją dobrzy ludzie.

I my już to wiedzieliśmy. Dobrzy, uśmiechnięci, gościnni i gdyby nie konieczność opuszczenia Salwadoru następnego dnia rano (najchętniej bez naruszania strefy powietrznej Hondurasu), zostalibyśmy na kolejne tygodnie, tym bardziej, że Juan proponował jazdę konną, gdy tylko jego stajenny wróci z urlopu. Umówiliśmy się na kolejny raz, a gdy ten numer trafi w Państwa ręce, będziemy już TAM.

 

Shopping Cart
Scroll to Top