Tekst: Małgorzata Odyniec
Foto: archiwum Krzysztofa Derdzikowskiego
Pociągają ich ekstremalne wyprawy jeździeckie. Zaczęło się od rajdów w Bieszczadach, potem przyszła kolej na wyjazdy za granicę: Syberia, Mongolia, Andaluzja, Etiopia. Podróżnicy ci wywodzą się z Akademickich Klubów Jeździeckich, które powstały ok. 40 lat temu i istnieją do dziś. W związku z tym różnica wieku jest bardzo duża; małoletnie dzieci, studenci i wiekowi, ale czynni, absolwenci wyższych uczelni. Ich przygody są tak ciekawe, że postanowiliśmy je przedstawić Czytelnikom w formie cyklu relacji.
– Przez lata organizowaliśmy obozy i rajdy w Polsce, korzystając z koni użyczanych nam często bezpłatnie lub w zamian za wykonywane prace przez dyrektorów stad i stadnin czy PGR-ów. Po sprywatyzowaniu ośrodków państwowych zaczęliśmy szukać innych możliwości. W międzyczasie wielu z nas dorobiło się własnych koni, a nawet ośrodków jeździeckich. Pewnego razu postanowiliśmy powłóczyć się nie tylko po Polsce i tak narodził się pomysł wypraw za granicą. Jednym z takich wyjazdów miał być rajd nad Bajkałem. Za wschodnim kierunkiem przemawiał też fakt, że jeden z naszych kolegów miał jechać w te rejony wraz z grupą naukowców japońskich przeprowadzać badania związane z ochroną środowiska. Chcieliśmy się do nich przyłączyć. Zebraliśmy liczną grupę chętnych, ale niestety, jak przyszło co do czego, grupa się wykruszyła. Także i naukowcy zmienili swoje plany – przedstawia genezę wyjazdów Anna Dąbrowska. – Pomysł wyprawy zrodził się także z zamiłowania do jazdy konnej, do konnych rajdów i różnych wariackich eskapad końskich, takich, jakie bywały w Koleczkowie i Nowęcinie. Niektóre z nich groziły uszczerbkiem na zdrowiu – dodaje Krzysztof Derdzikowski. Ostatecznie na tę pierwszą wyprawę pojechał tylko on i jego córka Magda, wówczas piętnastoletnia dziewczynka.
– Nie mam pojęcia, co ciągnie mnie na wschód i na Syberię. Nie ma tam znanych tras zwiedzania ani znanych miejsc wypoczynku. Nie znajdzie się zabytków z listy UNESCO, które można by podziwiać. Jedzie się po coś innego. Jedzie się po spokój i zagubienie w czasie i przestrzeni – zaczyna snuć swą opowieść Krzysztof. – Syberia jest owiana złowieszczą sławą. Opowieści o niej budzą grozę. To miejsce zesłań, cierpień – martyrologii wielu narodów. Wśród Polaków wywołuje negatywne skojarzenia. Syberia z opowieści i przekazów to bezkresy, otchłań i wielki mróz. Niedostępna, nieznana, bardzo daleka. Po rewolucji w 1905 r. jeden z moich przodków tylko za wymachiwanie strzelbą do żandarmów został tam zesłany. A ja na lekcjach geografii marzyłem, aby kiedyś tam pojechać, dobrowolnie, jako turysta! Pragnąłem zobaczyć Bajkał i dotknąć jego wód. Były to marzenia dalekie, a wyjazd poza moim zasięgiem.
Teraz jednak świat się „skurczył” i wyprawy w miejsca dalekie i niedostępne są dla prawdziwie zdeterminowanych pasjonatów na wyciągnięcie ręki. Celem wyprawy miały być cudowne źródła lecznicze w Tuńskich Golcach. Leżą one w Sajanach Zachodnich, górach przypominających wielkością Alpy, leżących na Przybajkalu i graniczących z Mongolią. – Kiedy okazało się, że z wyprawy całą ekipą nic nie wyjdzie, zdecydowałem pojechać sam. Zaproponowałem Magdzie, która była już trochę „zaprawiona w bojach”, żeby mi towarzyszyła. Po podjęciu tej decyzji mocno się wahałem i wielokrotnie zmieniałem zdanie… Reszta rodziny i znajomi psy na mnie wieszali: „Gdzie ty się wybierasz?! W taką dzicz, z piętnastoletnim dzieckiem? Chyba masz coś z głową!” – opowiada Krzysztof. Jednak obietnica dana córce zobowiązuje. Wyjechali w połowie sierpnia. O tej porze roku syberyjskie meszki i komary nie są taką plagą, ale jest jeszcze dość ciepło. Była to wyprawa w ciemno, a kupno biletów i planowanie trasy improwizacją. Do Kaliningradu dojechali samochodem, stamtąd samolotem przez Moskwę do Irkucka – stolicy Syberii Wschodniej. Tam za stratę czasu uznali zameldowanie się za pośrednictwem hotelu na milicji. Jakie będą tego skutki opiszemy później. Irkuck to niegdyś jedno z najbogatszych i najpiękniejszych miast Syberii. Tę dawną świetność jeszcze widać, choć część budynków podupadła. Zabudowa nie jest wysoka, nad miastem górują pozłacane krzyże prawosławne, zielone kopuły cerkwi i iglice kościołów katolickich – naszych, polskich.
– W dniu naszego przylotu autobus i wszystkie „marszrutki” w kierunku Tuńskich Golców (ok. 350 km od Irkucka, za Bajkał) niestety już odjechały. Na dworcu autobusowym dogadaliśmy się w sprawie transportu z prywatnym kierowcą. Po drodze przed Sljudanką podziwiamy turkusowy Bajkał i spożywamy słynne „kapcone” talmienie1. Podczas dalszej jazdy świetlista tajga rozpala naszą wyobraźnię i wydaje się bezkresną. Po kilku godzinach jazdy samochodem dotarliśmy do Tuńskiej Doliny. Jest tu pięknie! Dolinę opasają dwa pasma gór – z jednej Sajany, z drugiej Chamar-Daban – opowiada o swych pierwszych wrażeniach syberyjskich Krzysztof. W serce Sajanów Zachodnich – gór o wysokości do 3500 m n.p.m. mają wyruszyć już konno. Wbrew radom kierowcy, który mówi, że w Kireniu nic nie ma, decydują się tam jechać. – Kireń to rozciągnięta wzdłuż drogi wioska drewnianych chatek zbudowanych z bali z syberyjskiej sosny. To siedziba „naczalstwa Rejonu ”. W Kireniu ludzie łażą trochę bez celu, a krowy masowo leżą na drodze. Trzeba często trąbić, aby przejechać dalej. Robi się późno, dlatego niecierpliwie wypytujemy napotkanych Buriatów o możliwość wynajęcia koni, aby jechać w góry. Nikt nic nie wie, nawet na posterunku milicji – gdzie zawsze mają dobre informacje. „Góry? Konie? Zapytajcie w EmCzeE-sie (rosyjski GOPR), ale oni ponoć już nie pracują – zlikwidowani!” – słyszymy na posterunku – relacjonuje Krzysztof. Wszechwiedzący milicjanci się pomylili i w EmCzeE-sie byli ludzie. Pytamy, kto może wynająć konie w góry. Chwila zadumy. „A wot tam stoi malczik2 – on was zawiezie, przywiózł do nas turystów po wypadku”. Zagadnięty facet odpowiada: „Tak, mam konie i wszystko”. Przesiadamy się do jego samochodu z szybą otwieraną kombinerkami i jedziemy z nim wiele kilometrów za Kireń, po szutrowej, bardzo wyboistej drodze. Ten „malczik” obwozi nas po różnych chatach, nie wiadomo po co. Po przejechaniu różnych niesamowitych dróg i traków, oraz wyschniętych rzek, w rezultacie „lądujemy” w nocy w tajdze na biwaku. Na miejscu jest podpite towarzystwo. Trzech mężczyzn – Buriatów i jedna kobieta. Mają wojskowy brezentowy namiot, stół i ławki z bali. To ich baza turystyczna. Rano zaczynamy od wypicia „czaju3” i porannej toalety w krystalicznie czystym strumieniu. Woda w strumieniu jest bardzo zimna, ale humory nam dopisują. Ten chłopak, który nas tu przywiózł ze znawstwem obejrzał nasze rzeczy i zawyrokował, że na wyprawę na Szumak mamy za mało jedzenia i nieodpowiednie. Uzgadniamy cenę za konie i potem jedziemy z nim do Nilowej Pustyni uzupełnić prowiant. Niedaleko od „Nilowki” jest Tunka. Miejsce zesłania Piłsudskiego w latach 1890 – 1892, i co ciekawe, Lenina. W Tunce dostaliśmy słoiki z głowizną, puszki rybne, dżem i chleb, no i najważniejsze – tanie papierosy i dużo zapałek. Jak się później okazało, zakup chleba w góry to był poważny błąd. Powinny być suchary. Puszki z rybą miały ładne etykietki i złote napisy. Niestety po otworzeniu było w nich coś czarnego, rozmamłanego, coś, czego na początkowym etapie unikaliśmy w czasie posiłków. Po udanych zakupach wróciliśmy do bazy i część niepotrzebnych w górach rzeczy zostawiliśmy w krzakach i czekamy na konie. Miały być tutaj bardzo wcześnie! Ale nic się nie dzieje, a my zaczynamy się niepokoić. Około godziny piętnastej podjeżdża do nas mocno niekompletny technicznie samochód ciężarowy. Szofer Buriat wykrzykuje do nas na powitanie: „Jak chcecie, to jedźcie ze mną. On koni nie ma, a ja mam!”.
Dalszą podróż odbyli na pace ciężarówki. Po ok. 40 km dotarli na skraj wioski Chajta-Goł. Rozbili namioty i następnego dnia kierowca miał złapać dla nich pasące się w górach konie. Robi się to w miejscach, gdzie jest rozsypywana sól. Czasem, bardzo rzadko same przychodzą pod chatę. Do wieczora koni nie ma.
– Noc spędzamy w namiocie rozstawionym w budowanym domu. W nocy ktoś chodzi. To jeden z pięciu braci – najmłodszy. Prosi o poczęstowanie papierosem i troskliwie informuje: „Jak coś się będzie działo, to krzyczcie”. Pytam, czy tu może być niebezpiecznie. Młody Buriat odpowiada, że różnie to bywa. Po jego odejściu, tak na wszelki wypadek, zastawiam deskami i drągami wszystkie otwory. Ze znalezionego drutu robię pułapki na potencjalnych wrogów. Śpimy z przygotowaną w gotowości białą bronią w postaci dwóch noży i latarek. Noc mija jednak spokojnie – opowiada Krzysztof. Rano przed chatą stoją już pojmane konie. Buriaci przed wyjazdem na Szumak podkuwają je w nieznany naszym podróżnikom sposób i w każdą podkowę wkręcają po trzy hacele. Zawartość plecaków przesypują do skórzanych sakw – po dwie na konia. Wyruszają we trójkę: Krzysztof, Magda i Buriat – kierowca Darżo. – Konie nie mają imion, Buriaci niby je uwielbiają, ale z drugiej strony traktują podle. Może nie kochają koni, tylko siebie na koniach? Ogłowie jest ze sznurka, kulbaka to dwie deski zwieńczone metalowymi pałąkami. Na siedzisku kawałki skór i szmat. Do poganiania i wiązania koni służy długi sznurek z węzłami, dowiązany do wędzidła. Jak wyjaśnił nam Darżo, to gaz i hamulec – opisuje swoje pierwsze wrażenia Krzysztof. Przed nimi Szumak i lecznicze źródła. Trzeba jednak najpierw tam dotrzeć. – Zaczynamy wspinać się w górę, tempo jazdy jest dosyć duże. Jest gorąco i chce nam się pić, a wody nie zabraliśmy, bo Darżo objaśnił, że nie trzeba, że w górach jest pełno wody. Nie wiem, dlaczego Buriat bardzo się spieszy. Niechętnie przerywa jazdę na robienie zdjęć przepięknej przyrody. Większość zdjęć musimy robić z konia w czasie jazdy lub wymuszanych przerw na tzw. potrzebę. Po ok. pięciu godzinach jazdy rozpalamy ognisko i gotujemy herbatę. Na posiłek już czasu zabrakło. Ruszamy dalej. Podłoże coraz gorsze – same kamienie i głazy. Jak po tym kłusować? Naiwnie myślimy, że dalejw granat. Wokół niewyobrażalne, ogromne przestrzenie i pustka. Sosny, świerki i modrzewie z wolna znikają, są coraz rzadsze i mniejsze, ustępują miejsca kosodrzewinie. Po kilku godzinach jazdy zaczynamy się wspinać na przełęcz Szumacki Pierieryw, która leży na 3000 m. Stromizna nas przeraża. Konie chyba pod nią nie podejdą. A jednak podchodzą. Oddychają ciężko. Dawno przestały się pocić, bo nie mają już czym. Tylko strużki wyschniętej soli z potu zastygły na ich szyjach i głowach. Ostatnie 300-500 m przed szczytem przełęczy zsiadamy z koni i podprowadzamy je. Nareszcie jesteśmy na grani, na górze, z końmi na wysokości 2790 m n.p.m. Wyżej niż najwyższy polski szczyt w Tatrach – Rysy (2499 m). Po wejściu na Szumacką Przełęcz krótko odpoczywamy. Dość mocno wieje tu wiatr i musimy się cieplej ubrać. Na grani jest wąsko i stromo w obie strony. Nasze konie przywykłe do wysokości stoją spokojnie. Na przełęczy usypany jest dziękczynny kopczyk. Z głazów, kamieni, butelek i innych przeróżnych rzeczy. Zawieszone są na nim także szmatki i dorzucone drobne pieniądze. To tutejsi wyznawcy buddyzmu i szamanizmu na cześć swoich bogów usypali ten kopiec. Przechodząc tędy, zawsze coś dorzucą. Dorzuca się nie pojedyncze rzeczy, ale zawsze jakąś „parę”, np. dwie zapałki, dwa papierosy, dwie puszki, dwie czaszki zwierząt lub dwa kamienie. Kopczyk obchodzi się także dwa razy, zgodnie z ruchem słońca. Rytuału tego nie można pominąć! My też dorzucamy po dwa kamienie. To na cześć świętych sióstr, których duchy żyją w tych górach i na dobrą drogę. Z szacunkiem medytujemy chwilę, tak jak Buriat Darżo.
Po odprawieniu rytuałów musimy przeprawić konie przez krawędź na drugą stronę – w dół, w czeluść po tej stromiźnie. Pytam Buriata, którędy będziemy schodzić z końmi. Pokazuje mi, że prosto w dół. Z niedowierzaniem patrzę i myślę, że żartuje. Mam nadzieję, że wejdziemy parę metrów wyżej i tam nieco dalej będzie jakieś łagodniejsze zejście. Ale nie! Każe mi przenosić bagaże niżej na drugą stronę, a sam z pomocą Magdy, z dwoma końmi schodzą prosto w dół po skałach! Ja miałem lekkie kłopoty przy zejściu z bagażami. Koń, na którym jechałem, nie chciał zejść na drugą stronę przełęczy. Zmuszamy go do tego we trójkę. Drugi z koni, wcześniej przepchnięty na drugą stronę, uciekł na rumowisko kamieni. Podchodzimy go ostrożnie. Trafiam na pełno końskich czaszek i kości, końskie cmentarzysko. Łapiemy uciekiniera. Cmentarzysko świadczy o tym, że Buriaci często tędy przechodzą, ale nie wszystkie konie wytrzymują trudy podróży. Przełęcz za nami. Docieramy do malowniczej doliny z turkusowym stawem. O postoju nie ma mowy. Darżo goni nas dalej. Znów kłusujemy po kamieniach. Słońce zachodzi i powoli robi się ciemno. Darżo chce jechać dalej, ale kategorycznie się nie zgadzamy. Rozbijamy biwak w pobliżu pięknego wodospadu. Woda spada z kilkunastu metrów w olbrzymią dziurę. Tego dnia jechaliśmy 14 godzin. Parzymy herbatę na ognisku rozpalonym przez rosyjskich turystów. Temperatura zbliża się do zera. Darżo odmawia spania z nami w namiocie. Śpi pod folią, na końskich szmatach. Konie pętamy łańcuchami, aby podczas pasienia się nie odeszły za daleko. Skubią mech i piją rosę – opowiada o pierwszym dniu wyprawy Krzysztof. Za miesiąc opiszemy dalsze przygody naszych samotnych wędrowców w drodze do leczniczych źródeł.