Gabriela i Grzegorz Kubiakowie wraz z synami to kolejny przykład rodziny, która nierozerwalnie związała swoje życie z końmi. Choć nie mają własnej stajni i nie prowadzą pensjonatu, zarabiają jednak na jeździectwie za sprawą treningów, udanych startów, szkolenia koni i niewielkiej hodowli. Stanowią kolejny dowód na to, że jeździectwo – bez szczególnych „kokosów” – może być zyskowne.
Tekst: Olga Gajda
Foto: Olga Gajda, archiwum rodziny Kubiaków
Państwo Kubiakowie stanowią wzajemnie uzupełniający się zespół: Gabriela Kubiak (mama) – pani domu, wierny kibic i konsultant; Grzegorz Kubiak (ojciec rodziny) – 8-krotny mistrz Polski w skokach, trener, zawodnik; starszy Dawid i młodszy Michał (synowie) – zawodnicy startujący odpowiednio w kategorii seniorskiej i młodych jeźdźców. Dawid (24 lata) studiuje psychologię, a Michał uczy się w warszawskiej Wyższej Szkole Biznesu i Administracji. Młodszy z braci nosi imię po pradziadku, tym, który w Bogusławicach zajmował się powożeniem, z kolei Dawid na drugie imię ma Grzegorz… po ojcu. Rodzina Kubiaków mieszka pod Warszawą, nieopodal Konstancina Jeziornej, a konno jeżdżą kilometr dalej, w stajni Chojnów. Ponieważ państwo Kubiakowie, jak sami to określają, „nie posiadają fabryki przynoszącej im dochody” – starają się współpracować z różnymi ludźmi. Na przykład pan Grzegorz (ur. 1963 r.) najpierw trenował jeździectwo w rodzinnych Bogusławicach, potem w Łodzi, a następnie był zawodnikiem takich klubów, jak: Garo Zaborów i Sobieski Jumping Team. Przed czterema laty w końcu osiadł na swoim i po kupieniu domu w Czarnowie trzyma swe konie w Chojnowie. Po odcinku naszego cyklu „Grunt to rodzina”, w którym uchyliliśmy rąbka tajemnicy pokrewieństwa rodzinnego lub jego braku między wieloma Kubiakami jeżdżącymi konno, tym razem skupiamy się na życiu w sportowym zespole rodzinnym.
– Panie Grzegorzu, niewątpliwie atmosfera w domu pomaga w rozwoju kariery sportowej. Pewnie część tytułów mistrzowskich, jakie pan zdobył, zadedykował pan swojej żonie?
– Kiedy wyjechaliśmy z Gabrysią z domu rodzinnego w Bogusławicach, byliśmy zdani tylko na siebie. Ja ciągle w drodze, a Gabrysia musiała otoczyć dzieci pełną opieką. Cały ten czas spędziła z nimi. Wszystko przygotowywała w domu, dzieci zawoziła i przywoziła ze szkoły, to wszystko zasługa mojej żony.
– A jaka cecha charakteru u skoczków w szczególności wpływa na to, że stają się zawodnikami wyróżniającymi lub najlepszymi? Co do fizyczności, chyba bardzo wysoki wzrost jest dodatkową przeszkodą…
– Na świecie jest dużo wysokich jeźdźców i świetnie dają sobie radę. Ich sukcesy to efekt dobrej koordynacji ruchowej i odpowiedniego wyszkolenia. Dzięki treningom potrafią dobrze zbalansować swój ciężar. Co do cech charakteru ułatwiających sukcesy jeździeckie, z pewnością zaliczają się do nich: duża dawka cierpliwości, samozaparcia i odporności. Są potrzebne po to, by jeździec nie dał się sprowokować koniowi, gdy jakieś ćwiczenia nie wychodzą. Dobrych jeźdźców charakteryzuje również duża dawka łagodności. Dzięki niej treningi kojarzą się koniom ze wspólną zabawą. Dla koni-sportowców ważne jest, by odczuwały przyjemność podczas ćwiczeń.
– Pani Gabrielo, często widuję panią na zawodach. To dla pani na pewno stres, ale z pewnością zawsze trzyma Pani kciuki za swoich sportowców?
– Oczywiście.
– Czy przypuszczała Pani, że konie będą odgrywać tak znaczącą rolę w pani życiu?
– Nie, nie przypuszczałam. Nawet w okresie narzeczeńskim nie przeczuwałam, że mój mąż tyle razy będzie mistrzem Polski w skokach przez przeszkody.
– Jak wygląda pani normalny dzień pracy?
– Jestem w domu. Ostatnio, a dzieje się to praktycznie co tydzień, wyjeżdżam z synami i mężem na zawody. Po powrocie czekają na mnie normalne obowiązki domowe, w tym trzy dni prania, suszenia i prasowania strojów sportowych na kolejne zawody.
– Pani na pewno kocha zwierzęta? – Bardzo. Wszystkie konie kocham tak samo, podobnie psy i koty.
– Panie Dawidzie, podobno spotkało Pana traumatyczne przeżycie jeździeckie, które na pewien czas ostudziło zapał do koni…
– Tak, i na dodatek było to w trakcie jednego z pierwszych kontaktów z końmi. Pod wpływem udanych jazd na lonży naciskałem na tatę, by pozwolił mi jeździć samemu. Kiedy się udało i w końcu oddaliłem się od taty, w tym momencie niestety mój wierzchowiec przestraszył się ciągnika. Nie mogłem nad nim zapanować. Spadłem i złamałem sobie rękę. Przez kolejny rok bałem się nawet wtedy, kiedy koń rżał. Swój lęk do koni przezwyciężałem stopniowo.
– Gdy w trójkę, tj. tata, brat i pan, uczestniczycie w rywalizacji sportowej to czujecie, że wzajemnie się wspieracie? Może jednak porażka jednego pociąga za sobą niepowodzenia kolejnych?
– Jak jednemu coś nie wyjdzie, to pozostali mają większą motywację, żeby wreszcie poszło. Uważam, że to bardzo zdrowe podejście, bo załamywanie się cudzym niepowodzeniem jest mało opłacalne. Takie nastawienie w rodzinie jest bardzo ważne. Trzeba się nawzajem dopingować, żeby każdy z naszej trójki pojechał jak najlepiej i zaistniał powód do radości!
– Żeby uprawiać jeździectwo na wysokim poziomie, potrzeba albo majątku, albo właściwych wyborów wynikających z doświadczenia… Czy często się zdarza, że atrakcyjność nagród na zawodach jest istotniejsza dla was niż prestiż imprezy?
– Zdecydowanie tak. Żeby wychodzić na plus, musimy podejmować rozsądne decyzje odnośnie treningów, hodowli i startu w opłacalnych zawodach. Dla przykładu – latem odbywa się wiele zawodów niespecjalnie atrakcyjnych sportowo, natomiast przewidujących bardzo ciekawe nagrody. Takie imprezy organizowane są przy okazji promocji danego miejsca lub uruchomienia nowej stajni. Bierzemy w nich udział, bo jeździectwo jest bardzo drogim sportem.
– Jaką największą nagrodę finansową udało się Panu zdobyć podczas dotychczasowych startów?
– To było w 2010 r., kiedy zająłem II miejsce w Grand Prix Austrii. To było ok. 20 tys. zł, które oczywiście zostały pomniejszone o podatek.
– Czy aby na pewno jeździectwo – jako sposób na życie – było pana świadomym wyborem?
– To był pomysł, który w pewien sposób podrzucił mi tata. Na pewno jednak nic mi nie narzucał. Wręcz przeciwnie, wielokrotnie powtarzał, że ten sport to bardzo ciężki kawałek chleba i żebyśmy się dwa razy zastanowili, nim zdecydujemy się poświęcić temu czas. Jednak każdy kolejny sukces taty, którego oglądaliśmy z trybun, budził we mnie chęć dorównania mu lub osiągnięcia czegoś podobnego.
– Pana pierwszy koń…
– To był kucyk. Jeździliśmy go wspólnie z bratem. Szybko jednak zamieniliśmy małe konie na duże. Na kucyku wystartowałem tylko 2 razy.
– Oprócz koni znajduje Pan czas na realizację innych pasji?
– Był taki okres, kiedy miałem wiele zainteresowań i pomysłów. Lubię różne sporty. O dziwo – gry zespołowe, takie jak piłka nożna, koszykówka czy siatkówka. W liceum chodziłem natomiast do klasy o profilu teatralnym. Jednak koniom zawsze poświęcałem najwięcej czasu.
– Ma Pan bardzo racjonalne i wyważone podejście do jeździectwa. Stosuje się Pan chyba do zasady „krok po kroku, w odpowiednim czasie, zdobywam kolejne etapy wtajemniczenia jeździeckiego”?
– Uważam, że podstawą do wszystkiego jest praca. Oczywiście talent w dzisiejszych czasach też jest ważny, bo wiele ułatwia. Jednak najważniejszym atutem każdego sportowca, niezależnie od tego, jaką dyscyplinę sportu uprawia, jest pracowitość. Dzięki niej z każdego konia można wydobyć maksimum, a nawet więcej, jeśli tylko jest się w stanie go odpowiednio poprowadzić. Ponadto bardzo ważna w jeździectwie jest umiejętność obserwacji. Dlaczego? Dlatego, że od każdego zawodnika można się wiele nauczyć, nawet wtedy, gdy skacze się przeszkody do 120 cm. Podpatrując wtedy przejazdy najlepszych, można się po prostu zorientować, co robić, by szybciej pokonywać zakręty i dzięki temu mieć krótszy czas przejazdu. Taka wiedza wspaniale owocuje w wyższych konkursach.
– Panie Michale, a skąd u pana taka pasja jeździecka? To wpływ brata czy rodzice namawiali?
– Nie, nie namawiali. Zainteresowanie tym sportem przeszło na mnie z ojca. Kiedy byliśmy mali, tata często zabierał nas do stajni. Najpierw oprowadzał na koniu w ręku, potem samodzielnie jeździliśmy w stępie i tak krok po kroku zaszczepił w nas tę pasję. Zacząłem jeździć, kiedy miałem 4-5 lat. W pierwszych zawodach jeździeckich wystartowałem, gdy miałem 10 lat.
– Jak łączy Pan naukę z treningami?
– Do stajni w Chojnowie mamy niedaleko. To zaledwie kilometr od domu. Obecnie mam do objeżdżenia trzy konie, dwa moje i jeden oddany do pensjonatu. Dwa razy w tygodniu, tj. we wtorek, środę lub czwartek, skaczemy. W pozostałe dni mamy zwykłe jazdy ujeżdżeniowe. Treningi trwają mniej więcej od 16.00 do 20.00.
– Pana największe sukcesy sportowe…
– W zeszłym roku byłem szósty na Mistrzostwach Polski Młodych Jeźdźców. Wcześniej zająłem ósme miejsce na Mistrzostwach Polski Juniorów oraz startując na kucach, byłem drugi na Olimpiadzie Młodzieży i Halowym Pucharze Polski
– Często na zawodach jest obecna cała pana najbliższa rodzina. Czy to działa mobilizująco, czy wręcz przeciwnie – wolałby Pan więcej samodzielności w trakcie rywalizacji sportowej?
– Chwalę sobie ta k i u k ład rodzinny. To działa mobilizująco – tata jest przecież moim trenerem. Gdy on nie może mi towarzyszyć, wtedy pałeczkę przejmuje starszy brat. Jest po prostu bardziej doświadczonym zawodnikiem ode mnie.
– A lubi Pan, gdy trening prowadzi starszy brat?
– Tak, bo to mnie jeszcze bardziej mobilizuje niż w sytuacji, gdy trenuje tata. Dawidowi chcę czasami coś udowodnić