Dobrze, jak w rodzinie wszyscy są ogarnięci podobną pasją i sukces jednej osoby mobilizuje pozostałą część rodziny. Dla sportowców z prawdziwego zdarzenia taka atmosfera to marzenie!
Tekst: Olga Gajda
Foto: Olga Gajda, archiwum rodziny Tomaszewskich
Tak właśnie żyje i trenuje jeździecki klan Tomaszewskich, tj. pani Iwona – żona, trenerka i zawodniczka; pan Krzysztof – prezes Warszawsko-Mazowieckiego Związku Jeździeckiego, wiceprezes PZJ i szkoleniowiec; Teresa – córka, trzykrotna Mistrzyni Polski w ujeżdżeniu i Antoni – syn, wielokrotny zwycięzca w międzynarodowych zawodach skokowych. Łączy ich bardzo wiele: wszyscy mają podobne wykształcenie – zdobywali wiedzę w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego na wydziale hodowli, mieszkają w jednej podwarszawskiej wsi – Świętochowie i nie wyobrażają sobie życia bez koni. Co jednak zaskakujące, na pytanie, czy poczuwają się do misji popularyzacji jeździectwa w Polsce, odpowiadają: – Nie, tak ułożyły się nasze losy. Może byli byśmy lepsi w innym fachu, gdybyśmy się nim tylko zajęli. Tak czy inaczej od wielu pokoleń rodzina Tomaszewskich i Jasieńskich związana jest jednak z końmi. Szczególnie barwne wspomnienia dotyczą charyzmatycznego Władysława Tomaszewskiego, wspaniałego sportowca, kawalerzysty, trenera i hodowcy. Z ust jego syna, pana Krzysztofa Tomaszewskiego, Czytelnicy mają dziś niepowtarzalną okazję dowiedzieć się, jak ojciec trenował, konno walczył o Polskę, a po wojnie pracował na rzecz polskiego jeździectwa i rozwoju polskiej hodowli konnej. Dla młodych ludzi ta opowieść jest najlepszym dowodem, jak wielki hart ducha muszą w sobie wyćwiczyć, by na wzór polskich jeźdźców z dwudziestolecia międzywojennego zdobywać tak wiele medali olimpijskich.
Pani Iwono, czy wśród Pani przodków wielu było zafascynowanych końmi? Iwona Tomaszewska:
Nie. Oprócz mnie nikt nie był zainteresowany końmi.
Gdzie stawiała Pani swoje pierwsze kroki w jeździectwie? Iwona Tomaszewska:
Kiedy miałam 17 lat, zaczęłam rekreacyjnie jeździć w warszawskiej sekcji jeździeckiej TKKF „Forward” na Służewcu.
Z jakimi trenerami Pani się zetknęła i od którego z nich najwięcej się nauczyła? Iwona Tomaszewska:
Na moje umiejętności jeździeckie, w szczególności w zakresie ujeżdżenia, w największym stopniu wpłynął mój teść Władysław Tomaszewski. Gdy spotkałam go w Łącku, na terenie Stada Ogierów, nie miałam zielonego pojęcia o ujeżdżeniu. Wcześniej na Wyścigach Konnych szkolona byłam w kierunku skoków i w efekcie brałam udział w zawodach do N-klasy włącznie. Trenowały mnie takie osoby, jak: Romana Orłowska- -Bodnar – wielokrotna medalistka Polski w skokach; Marian Baniewicz – trener wyścigowy na Służewcu, ale wcześniej zawodnik Wszechstronnego Konkursu Konia Wierzchowego; a także Mariusz Fiabiani.
Czy imiona państwa dzieci, tj. Teresy i Antoniego, to również hołd złożony tradycji rodzinnej? Iwona Tomaszewska:
W obu naszych rodzinach, mojej i męża, dużo było osób o imieniu Antoni. Niezależnie jednak od tego to imię bardzo nam przypadło do gustu i głównie dlatego zdecydowaliśmy się na chrzcie nadać naszemu pierwszemu dziecku imię Antoni. Nad wyborem imienia dla córki również zastanawialiśmy się długo. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Terenię, bo imię to bardzo nam się podobało i miło kojarzyło. Siostra mojej teściowej, również Teresa, była bardzo zacną i wykształconą zakonnicą – przez dwie kadencje była Przełożoną Generalną Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstanek. Bardzo ją kochaliśmy.
Panie prezesie, z książek dowiedziałam się, że Pana przodkowie z dziada pradziada jeździli konno. A wszystko zaczęło się od Gębołysa z Jasienia… Krzysztof Tomaszewski:
Znajomość tematyki jeździeckiej sięga w mojej rodzinie X V w. To ze strony mojej mamy Antoniny Jasieńskiej już niejaki Gębołys z Jasienia walczył pod Grunwaldem. Wywodził się z ziemi dobrzyńskiej, tj. z terenów, gdzie obecnie znajduje się wieś o nazwie Jasień. „Gębołys” to nic innego jak jego zawołanie. Podobno tak do niego wołali pod Grunwaldem, bo miał słaby zarost. Kolejny przodek z tej linii to Andrzej Ośniałowski. Ten dzielny człowiek zasilał szeregi armii napoleońskiej. W kieleckim muzeum jest obraz upamiętniający chwilę, gdy z rąk angielskiego, pokonanego przez Polaków, generała odbierał w Hiszpanii buławę na znak kapitulacji. Potem brał udział w kampanii moskiewskiej 1912 r., walczył także pod Moskwą. Mój dziadek Henryk Jasieński przekazał jego mundur do Muzeum Wojska Polskiego. W średnich wiekach większość rodziny Jasieńskich przeniosła się na ziemię sandomierską, a część na ziemię wileńską. W efekcie mój pradziadek Jan Jasieński zasłynął w okolicach Sandomierza z końskiej hodowli i został współzałożycielem Sandomierskiego Towarzystwa Sportowego. Znaczkiem tego towarzystwa była rakieta tenisowa skrzyżowana z pejczem. Był dobrym gospodarzem, miłośnikiem pojazdów konnych, który mógł poszczycić się dobrymi zaprzęgami. W ślady ojca poszedł także Henryk Jasieński, jego syn, czyli mój dziadek, również pasjonował się zaprzęgami. Świetnie jeździła konno także moja mama.
Pana ojciec Władysław Tomaszewski również był bezgranicznie oddany jeździectwu… Krzysztof Tomaszewski:
Tak, ale dopiero gdy wstąpił do 1. Pułku Strzelców Konnych Cesarza Napoleona w Garwolinie. Jego talent był największą niespodzianką w rodzinie. Wcześniej nie miał nic wspólnego z końmi. To, co mogło tłumaczyć jego łatwość i szybkość osiągnięcia wysokich umiejętności jeździeckich to fakt, że był wybitnym sportowcem. Był lekkoatletą, gimnastykiem, wspaniałym pływakiem i dodatkowo świetnie śpiewał. I choć po szkole chciał kontynuować naukę na wydziale prawa lub w konserwatorium, nic z jego planów nie wyszło. Ponieważ był to okres, kiedy wszyscy młodzi mężczyźni po maturze odbywali służbę wojskową w szkołach podchorążych, dlatego za sprawą swojej smykałki sportowej i dzięki rodzinnym koneksjom został przyjęty do Szkoły Podchorążych Kawalerii. Z Grodna przeniósł się więc do Grudziądza.
To Pana ojciec trafił do najlepszej szkoły jeździeckiej! Przecież jeszcze do tej pory o grudziądzkiej szkole z okresu dwudziestolecia międzywojennego mówi się jako o niedościgłej kuźni talentów jeździeckich… Krzysztof Tomaszewski:
Tak, tam okazało się, że ma jeździecki talent i wspaniały dar kontaktowania się z końmi. Po promocji w Grudziądzu przeniósł się do 1. Pułku Strzelców Konnych w Garwolinie. Szczęśliwie dla niego pułk ten słynął z dużych tradycji sportowych i to w nim służyli tacy świetni jeźdźcy, jak np. major Jan Mossakowski, Stanisław Wołoszowski, Wacław Zaleski i Jan Koszucki. Po serii sukcesów, jakie mój ojciec odniósł na koniu Bąk, został z powrotem skierowany w latach 1938 -39 do Grudziądza na kurs instruktorów jazdy. Miał wtedy 26 lat i został członkiem grupy przygotowywanej do startu w Igrzyskach Olimpijskich Londyn 1940 r.
Wojna przekreśliła mu plany sportowe… Gdzie walczył podczas II wojny światowej? Krzysztof Tomaszewski:
W trakcie pierwszej części kampanii wrześniowej w 1939 r. był zastępcą dowódcy Kawalerii Dywizyjnej, bo w 1939 r. 1. Pułk Strzelców Konnych został zmotoryzowany. Ponieważ mój ojciec, będąc w Grudziądzu w Grupie Sportów Konnych, nie miał nic wspólnego z motoryzacją, po wybuchu wojny został więc skierowany do zupełnie innego oddziału. Dosyć pechowo trafił do Armii Łódź, która przyjęła na siebie uderzenie Dywizji Pancernej Heinza Guderiana i w efekcie po kilku dniach Władysław Tomaszewski ze swoimi ułanami znalazł się w głębokim odwrocie. Niebawem zasilał szeregi Grupy Kawalerii Generała Andersa, którą ten ostatni stworzył z rozbitych oddziałów. Mój ojciec brał udział w walkach toczonych w Lubelskiem, a potem w sławnej, choć przegranej przez Polaków, bitwie pod Tomaszowem Lubelskim. Kiedy 17 września 1939 r. do Polski wkroczyli Sowieci i otoczyli pod Lwowem kawalerzystów, generał Anders został ranny i dostał się do niewoli. Zdążył jednak rozwiązać swoje zgrupowanie i rozkazał swoim żołnierzom robić to, co uznają za słuszne.
To, co Pan opowiada, wiele osób odbierze, jak scenariusz pasjonującego filmu… Potrzebny jeszcze wątek miłosny. A jak pan Władysław Tomaszewski spotkał Antoninę Jasieńską, swoją przyszłą żonę? Połączyły ich konie? Krzysztof Tomaszewski:
Tak się złożyło, że mój ojciec służył w jednym oddziale z kuzynem mojej mamy. Spotkał ją, kiedy razem z kolegą trafili do domu wspomnianego kuzyna. Moja mama świetnie jeździła konno, bo wywodziła się z rodziny o głębokich tradycjach jeździecko-hodowlanych.
Nietrudno się domyślić, że Pana tata był dla Pana autorytetem. Ocenia go Pan jako najlepszego ze swoich trenerów? Krzysztof Tomaszewski:
Od początku do końca był moim najlepszym trenerem. Miałem do niego bezwzględne zaufanie. Podczas mojej 16 -letniej jeździeckiej przygody zawodniczej miałem jednak do czynienia także z innymi szkoleniowcami m.in. z: Marianem Kowalczykiem, Horstem Kellerem i Wolfgangiem Millerem z Niemiec czy Hubertem Eichingerem z Austrii. Wszystkich szkoleniowców zawsze szanowałem i szanuję, ponieważ uważam, że doświadczenia i wiedzy w jeździectwie nigdy nie jest za dużo.
Czy po II wojnie światowej Władysławowi Tomaszewskiemu łatwo było powrócić do jeździectwa? Krzysztof Tomaszewski:
Nie było łatwo, ponieważ w trakcie wojny był wykładowcą w Ruchu Oporu na kursach żołnierskich. Tacy oficerowie nie mieli łatwego życia. W pewnym momencie musiał się ukrywać i w konsekwencji pracował w piekarni na Dolnym Śląsku, potem w browarze. Gdy w 1949 r. szedł z żoną warszawską ulicą Marszałkowską, szczęśliwym trafem spotkał majora Leona Kona, który powiedział, że w następstwie powstania Centralnego Zarządu Stadnin Państwowych poszukują ludzi do zajęcia się treningami i hodowlą. I potem było już z górki. Po roku mój ojciec został kierownikiem Zakładu Treningowego Ogierów w Racocie. Od 1960 do 1963 r. był z kolei zastępcą dyrektora Stada Ogierów w Kwidzynie, a następnie dyrektorem Stada Ogierów w Łącku.
Dziękuję za rozmowę.
O klubie jeździeckim EQUITA prowadzonym przez rodzinę Tomaszewskich oraz o tym, kto ma „złote rączki” i sam zrobił karuzelę oraz solarium dla koni, przeczytacie Państwo w kolejnym wydaniu KiR-a. Znajdziecie w nim także odpowiedź praktyków na pytanie: czy stawiać na sport, rekreację czy hodowlę koni.