Z Andrzejem Grabowskim, jednym z najpopularniejszych, a zarazem najbardziej lubianych polskich aktorów, rozmawia Inka Wieczeńska.
Foto: Inka Wieczeńska
Szczególną popularność przynosi Panu rola Ferdka w serialu „Świat według Kiepskich”. Pomimo tak dużej oglądalności jednak nie darzy Pan największą sympatią tej produkcji. Dlaczego?
– Bywa to różnie. Jestem aktorem. Podpisałem umowę, to gram. Początkowo nie lubiłem tego serialu, ale teraz, po tych 12 latach, polubiłem Ferdynanda. Nie każdy odcinek jest dobry, ale zdarzają się naprawdę świetne. Ta ilość zaczęła przechodzić w jakość. Marksistowskie pojęcie dialektyki jest tutaj pomocne. Jeżeli kręci się 10 odcinków i są głupie, to nimi pozostaną, ale jeżeli kręci się 200 odcinków, to już muszą być mądre. Ta głupota przechodzi w nadgłupotę. Trzeba być niesamowicie inteligentnym, aby nakręcić tak głupi serial. Nie mówię głupi w cudzysłowie. Nadgłupota tego serialu jest jego mądrością.
Posiada Pan szczególny talent komediowy, ale w życiu prywatnym żarty nie są na porządku dziennym.
– To nie jest prawda. Jestem normalny, czasami wesoły, a czasami smutny. W swoim środowisku jestem człowiekiem nawet czasem naddowcipnym. Jeżeli ktoś chce mnie widzieć tylko w roli Ferdynanda Kiepskiego, to się rozczaruje.
Pana sposób komediowego wyrażania się spowodowany jest tym, że interesuje się Pan polityką?
– Nie ma dzisiaj człowieka, którego by nie interesowała polityka. Codziennie włącza się komputer i korzysta z internetu, czyta wiadomości. Dzisiaj istnieje mrowie partii politycznych. Trzeba się interesować, ale nie do tego stopnia, aby zostać politykiem. Niepokojące jest to, że każde wydarzenie zaczyna być polityczne. Niedługo będziemy mówić, że wypadek Kubicy to sprawa polityczna. To zaczyna być paranoiczne.
Tak, więc jest „żniwo” do Pana pracy twórczej.
– To przestaje być śmieszne. Jeżeli zaczynamy wałkować katastrofę smoleńską i jest ona przekładana na politykę, jest to straszne. To jest tragedia, która się zdarzyła. To nie jest śmieszne.
Porozmawiajmy zatem o Pana pasjach. Jest Pan mężczyzną ryzyka. Młoda żona, szybkie motory i szybkie konie.
– W życiu prywatnym rzeczywiście posiadam piękną, młodą żonę. Naszego małżeństwa nigdy nie rozpatrywałem pod kątem ryzyka. To raczej żona więcej ryzykuje (śmiech). Motor to realizacja marzeń z dzieciństwa. Zrobiłem sobie prezent na 50. urodziny i kupiłem Yamachę. Nie jestem oszalałym fanem motocykli, bardziej interesują mnie szybkie samochody. Ten motocykl wiąże się z końmi. Cierpiałem na bóle w stawie biodrowym i jazdę konną zamieniłem na motor. Coś z konia ma, też jest adrenalina. Teraz zaniedbałem i motor, bo musiałem się poddać operacji wymiany biodra, ale myślę wszystko nadrobić.
Pierwsze Pana kontakty z końmi były ryzykowne.
– Ryzykowne, bo zgłosiłem się do filmu „Noce i dnie” jako jeździec i opiekun koni, wcale na nich wcześniej nie siedząc. Wydawało mi się, że to nic prostszego jak założyć siodło, wsiąść na konia, nogi oprzeć o strzemiona i pojechać. I pomyliłem się. Kiedy przyszedłem do stajni, to już wiedziałem, że to nie będzie takie łatwe. Zwyczajnie bałem się konia, a co dopiero pomyśleć, że miałbym dojeżdżać z końmi, z drugiego końca Krakowa na plan filmowy.
Jak zatem Pan sobie poradził?
– Ktoś mi pomógł osiodłać konia. Dostałem luzaka, aby doprowadzić go na plan. Pierwszy raz siedziałem na koniu. Kiedy ruszyliśmy, luzaka puściłem przodem. Koń w pewnym momencie zaczął galopować przez kartoflisko. Jadący za mną pułkownik Siwko potwornie klął i zaczął mnie okładać batem.
Odezwała się w Panu fantazja ułańska?
– Nie dano mi szans (śmiech). Natychmiast odebrano mi konia i dano bryczkę. Było trochę lepiej, bo pojechałem z kolegą. Dla większego animuszu zatrzymaliśmy się przy knajpie na piwo, pozostawiając konie z przewieszonymi lejcami przez kabłąk. Pech chciał, że pułkownik też jechał na plan tą drogą. Jak zobaczył samotnie stojące konie, wpadł do knajpy. Ze wściekłości ponownie zaczął nas okładać batem.
Wyrzucono Pana?
– Rozeszło się po kościach. Codziennie konie gna ł y przez wały i błonie w Rudawie na plan. Przypatrywałem się galopującym jeźdźcom i tak się uczyłem. W drodze powrotnej, kiedy konie były zmęczone, pozwolono mi wracać. Powoli zdobywałem umiejętności. Pod koniec już jeździłem ze wszystkimi na plan.
Zdolny samouk…
– Na pewno sam bym się nie nauczył. Lepiej nie wspominać, jak wyglądałem w galopie. Z czasem tak się zachwyciłem końmi, że zacząłem jeździć na obozy i nabywać techniki jazdy. Dzisiaj jestem dumny, iż jazdą konną zaraziłem swojego kolegę ze studiów Bogusia Sobczuka. Boguś jest znany z tego, że kiedy za coś się zabiera, to robi to perfekcyjnie. Obecnie jest instruktorem i wielkim znawcą koni. Między moją jazdą a jego jest ogromna przepaść.
Jeździł Pan na koniach nie tylko dla potrzeb filmu, ale i dla siebie.
– Kiedy poczułem przyjemność w jeździe, zacząłem jeździć w Kędzierzynie Koźlu, gdzie jest hodowla przepięknych ogierów. Jeździłem też w stadninie w Klikowie i w Borkowie. Dużo też jeździliśmy koło Sławy Śląskiej. W końcu Boguś Sobczuk zawiózł mnie do Andrzeja Sałackiego do Zakrzowa, gdzie do dzisiaj jeżdżę na Mistrzostwa Gwiazd.
Wciągnął Pan do jazdy swoją córę?
– Mieszkałem na Woli Justkowskiej w Krakowie. Będkowscy prowadzili Stadninę Koni „Decjusz”. Z moją starszą córką chodziłem na jazdy. Prowadziła je młoda, niedoświadczona instruktorka. Wyjechaliśmy na przejażdżkę z młodymi dziećmi w wieku 7-8 lat na wały wiślane. Ruch był duży, konie poszły w galop. Dzieci nie wiedząc co robić, spadały jak gruszki. Jechałem za nimi jak oszalały, krzycząc „wolniej”. Jakoś się zatrzymały. Dzieciom na szczęście nic się nie stało. Kiedy dzisiaj to wspominam, włos staje mi dęba.
W życiu trzeba mieć dużo szczęścia.
– Kilka razy mi pomogło. Nie zapomnę, kiedy poproszono mnie, abym poprowadził festyn z okazji przyjazdu do Polski Mrożka. Spotkanie miało miejsce w jego rodzinnym miasteczku Borzęcin pod Tarnowem. Zjechała się masa ludu. Przybyli profesorowie z Uniwersytetu Jagiellońskiego, reżyserzy, aktorzy i politycy. Uroczystość odbywała się na kilku estradach, więc wymyśliłem, że poprowadzę ją z konia. Dali mi wiejskiego rumaka. W ogóle nie jeździł pod siodłem. Wszystko dobrze się zapowiadało. Ludzie śpiewali. Orkiestra grała. W pewnym momencie dostałem wiadomość, że Mrożek spóźni się ok. dwie godziny. Wpadłem w panikę. Jak ich zagadam? Co chwilę krzyczałem przez tubę: „Mistrz dojeżdża” i wyjeżdżałem na powitanie. Zaszywałem się w krzakach i odczekiwałem 15 minut. Wracałem i oznajmiałem, że to pomyłka. Za każdym razem, kiedy dawałem sygnał na powitanie, orkiestra zaczynała grać. Kolejnym razem nie zauważyłem, że tuba skierowana jest prosto do ucha końskiego. Jak się koń zerwał, to wylądowałem na płocie. Pod płotem stały krakowianki z dziećmi. Puściłem wodze i zacząłem odganiać je spod końskiego brzucha. Zaraz na sygnale pojawiła się karetka, ale na szczęście nie była potrzebna. Jedynie zawalił się płot i chłop chciał kasę za stratowany rower (śmiech).
I to się nazywa mieć w życiu szczęście.
Dziękuję za rozmowę.