Z Jagną Marczułajtis-Walczak, polską snowboardzistką, rozmawia Inka Wieczeńska.
Foto: Inka Wieczeńska
Gwiazda snowboardu. Czwarta zawodniczka ZIO w Salt Lake City 2002, czternastokrotna złota medalistka Mistrzostw Polski w snowboardzie, podwójna mistrzyni świata juniorek. Mistrzyni i wicemistrzyni Europy seniorek i tak wymieniać można by wiele…
– Jestem skazana na narty z powodu genetycznego obciążenia. Mama jest wielokrotną mistrzynią w narciarstwie alpejskim. Mając trzy lata, już zjeżdżałam z Kasprowego. – Tak samo jak i ja – mówi 8-letnia córka Jagny. – (Śmiech) To prawda, Jagoda od drugiego roku życia jeździ na nartach. Z Kasprowego też zjeżdżała w wieku trzech lat z babcią. Jednak jej jazda jest bardziej weekendowa z uwagi na nasze zamieszkanie. W jej wieku miałam już pełny cykl zawodów. Wszelkie przygotowania w klubie i pełny reżim treningowy. Pół dnia zajmowały treningi, a drugie pół szkoła. Ważniejsze oczywiście były treningi.
Narty zostały zdominowane przez snowboard?
– Mój talent do snowboardu odkrył kolega Jerzy Kijowski, który namówił sponsora, Jerzego Delugę, aby zainwestował we mnie. Mama była całkowicie przeciwna. Nie wyobrażała sobie, aby po tylu latach narciarstwa można było je przerwać. Tupnęłam nogą i powiedziałam, że już w życiu nie będę jeździć na nartach. Długo nie musiała czekać na moje snowboardowe sukcesy, gdyż szybko zdobyłam mistrzostwo świata juniorek. Dwanaście lat pracy, jaką włożyła we mnie – zaowocowało. Byłam świetnie przygotowana fizycznie i psychicznie.
Należysz do odważnych kobiet: narty, snowboard, konie, a także sesje w CKM-ie.
– Sesje w CKM-ie zaliczam do całkiem normalnych, bo odbyły się w kostiumie kąpielowym i na motorach, które bardzo kocham. Zawiedziona byłam jedynie retuszem zdjęć. Nie podobał im się mój zbyt umięśniony brzuch, jak kaloryfer, to go wygładzili. Wśród sportsmenek jest on przecież pożądany. Oczy mi też poprzestawiali, bo podobno były krzywe. Nos wyprostowali. Dla mnie to jest irracjonalne.
Jazda na koniu nie przynosiła takich rozczarowań.
– Do koni uciekam od wszystkiego. Pasję końską odziedziczyłam po dziadku, który był fiakrem zakopiańskim. Kiedy konia trzymałam u mamy w Poroninie, życie toczyło się według jego rytmu. Teraz moja kobyła stoi w pensjonacie, więc kontakt jest słabszy.
Byłaś bardzo zdeterminowana, aby mieć własnego konia.
– Byłam bardzo zakochana w koniach, a rodzice nie chcieli się zgodzić na kupno rumaka. Chodziłam więc do sąsiada. W zamian za wywożenie gnoju i prace polowe jeździłam konno.
Mama zmiękła?
– Pozwoliła mi kupić konia za pierwsze zarobione pieniądze. Pamiętam, wówczas siostra przyniosła mi gazetę. Pisano o ulubieńcu Stadniny w Racocie, który uległ wypadkowi. Opowieść łapała za gardło i mroziła krew w żyłach. Ogier o imieniu Czersk, wracając z pastwiska, nadział się chrapami na metalową rurę. Natychmiast poddany został operacji i uratowano mu życie. Planowano następną operację, ale weterynarz, który miał ją wykonywać, zmarł i koń został z dziurą w nosie. Natychmiast pojechaliśmy z kolegą do Wrocławia zobaczyć konia. Wieczorem dotarliśmy na miejsce. Ciemno. Koń był czarny jak smoła. Nie było nic widać oprócz białej gwiazdki. Czyli kupowałaś konia w ciemno…
– (Śmiech) Koń był zdrowy, chociaż chudy ze sterczącymi żebrami. Wymacałam nogi, czy ścięgna nie są pozrywane. Były suchutkie, więc się zdecydowałam. Zostawiłam zadatek i wyjechałam na dwutygodniowe zgrupowanie. Józek, mój kolega, miał w tym czasie przebudować stajnię, aby oprócz jego dwóch kobył stanął i mój ogier. Przez cały czas myślałam o Czersku. Codziennie mi się śnił. Zupełnie nie myślałam o treningach. Kiedy wróciłam, stajnia była gotowa. Koń stał się dla mnie oczkiem w głowie. Kiedy było zimno, szła mu para z nosa. Wyglądało to komicznie. Jak się okazało, koń miał dobry rodowód. Trener Krzysztof Koziarowski skomentował to, że „papier sam skacze” (Śmiech).
Koń był ujeżdżony?
– Skąd, koń miał dwa lata. Ujeżdżanie wyglądało jak rodeo. Zakładaliśmy siodło, Józek go trzymał, a ja próbowałam wsiadać. Koń szalał. Łeb opuszczał w dół i skakał z czterech kopyt w górę. Stale spadałam. Ludzie się śmiali i pukali w czoło, co ta baba robi. Nie miałam żadnego doświadczenia w ujeżdżaniu koni, ale udało się.
Pod okiem Uli Koziarowskiej trenowałaś na nim skoki.
– Tylko Ula w nas wierzyła. Kiedy musiałam wyjeżdżać na treningi, ona go edukowała. Koń zaczął skakać metr trzydzieści. I przyszedł taki dzień, że Czersk pojechał pod Agnieszką Grundkowską na zawody do Racotu, do swojej domowej stajni i wygrał Grand Prix. Dyrektor wręczając mu flo, rozpłakał się ze wzruszenia. Czersk okazał się koniem z wielkim sercem do sportu. Ogromnie się do niego przywiązałam. Świetnie się rozumieliśmy. Zrobiłaś na nim kurs instruktorski?
– Kiedy pojechałam do Zbrosławic na kurs instruktora, zapakowałam się do przyczepki razem z motocyklem. Kiedy otworzyłam bukmankę, wszyscy osłupieli. Po jednej stronie stał koń, a po drugiej – motocykl. (Śmiech)
Jesteś szalona i nigdy nie odpuszczasz żadnych zawodów.
– Bardzo się realizuję we wszelkich zawodach. Przyjemnie jest pojeździć w terenie, ale zawody są dla mnie sprawdzianem. Rokrocznie bierzemy udział w Kumoterskich Gońbach, regionalnych zawodach w strojach góralskich. Mama jedzie na nartach, a ja na koniu. To rodzinny team. Raz udało nam się wygrać. Nie zapomnę, jak mama udzielała wywiadu do Teleexpresu. Czersk stał w tle przy wozie z sianem, w którym wcześniej mama wstawiła gorzałeczkę. Siano się skończyło i Czersk gmerał, gmerał i nagle wyciągnął półlitrową cytrynówkę. Podniósł do góry, tak jakby pił. Po czym odłożył butelkę i parsknął.
Wznosił toast!
– (Śmiech) Zapewne. Kamera to nakręciła i poszło na całą Polskę. Wiedział, jak ma się zachować po wygranej gonitwie przed telewizją. To był wspaniały koń. Traktowałam go jak członka rodziny. Był ze mną 7 lat. To była tragedia, kiedy go straciłam.
Dzisiaj masz już innego konia.
– Rok nie mogłam się pozbierać, zanim kupiłam następnego. Szukałam podobnego do Czerska. Znalazłam nawet o takim samym imieniu w zaprzyjaźnionej stadninie w Białogórze. Okazało się, że koń został tak nazwany, bo spodobało się właścicielowi imię mojego konia. Pan nie był zainteresowany sprzedażą. W końcu znalazłam i kupiłam roczną arabkę. Jeżdżę na niej do dzisiaj. Moje dwie córy również jej dosiadają.
Jagna, jesteś kolekcjonerką unikatowych siodeł końskich…
– Mam 11 siodeł. Jedno przywiezione z Chile, pasterskie, skórzane siodło. Strzemiona są wyrzeźbione w drewnie. Do tego mam cały kowbojski rząd z USA. W Chile pukali się w głowę, po co to kupuję? Jeździłam w nim na Czersku. To było pierwsze moje siodło. Mam jeszcze trzy siodła z Egiptu. Dwa są do jazdy i jedno do prezentacji, przepiękne, ręcznie wyszywane. Trzymam je u mamy w Poroninie. To są moje skarby.
Którą pasję stawiasz na pierwszym miejscu: konie czy snowboard?
– Oczywiście, że konie. Snowboard jest pasją zawodową. Dzięki snowboardowi utrzymuję konia. Jeżeli ktoś pozwoliłby mi wybrać między końmi a snowboardem, to na pewno wybrałabym konie.
Dziękuję za rozmowę.