Z aktorem i muzykiem Piotrem Polkiem rozmawia Inka Wieczeńska.
Foto: Inka Wieczeńska
Aktor czy muzyk?
– Z pewnością aktor. Te proporcje są ustalone. Kręgosłupem jest aktorstwo. Śpiewanie to „dodatek funkcyjny” do aktorstwa. Sprawą niezaprzeczalną jest fakt, że zarówno śpiewanie, jak i mój zawód to moje hobby. Cieszę się, że mogę robić to, co lubię.
To tylko pozazdrościć. Zamiłowanie do muzyki wyniósł Pan z domu rodzinnego?
– Moja cała rodzina muzykowała. Dziadek grał na wielkiej tubie, a ojciec na akordeonie. Nie robili tego zawodowo, ale mieli talent muzyczny i słuch. Kiedyś ojciec nakłonił mnie, abym spróbował. Spróbowałem i tak przeszedłem przez pięć lat szkoły muzycznej. Nauczyłem się grać na paru instrumentach, ale kariera muzyczna w małym miasteczku była dla mnie zamknięta. Skończyłem więc szkołę elektrotechniczną, aby zdobyć zawód. Wówczas na horyzoncie pojawiło się aktorstwo, które gdzieś tam we mnie siedziało.
Trudno było „wybić się” z małego miasteczka śląskiego, jakim są Kalety?
– Trzeba mieć dużo determinacji. Nie umiem powiedzieć, kiedy był taki moment, który rozbudził moje zainteresowania artystyczne. Czy ktoś mnie do tego zapalił? Raczej nie. Nie dotykałem na co dzień kultury przez wielkie „K”, jak moi rówieśnicy z wielkich miast. Jedyne w Kaletach kino było przeze mnie oblegane w zależności od możliwości finansowych moich rodziców. Nauczyłem się jednego, że nie wolno młodym ludziom z malutkich miasteczek podcinać skrzydeł.
I udało się wzbić wysoko?
– Z każdego kawałka mojej młodości skleiłem sobie całkiem przyjemny świat. Łączę przyjemne z pożytecznym, pożyteczne z trudnym, trudne z niewdzięcznym, jak to w życiu. Aktorstwo jest zabawą, która wynika bardziej z mojej wrażliwości. Nie można mieć duszy starego człowieka i udawać, że coś go bawi. Tylko dzieci wierzą w tego, za kogo się przebiorą. W tym zawodzie trzeba mieć duszę dziecka. We mnie ta dusza została. Moja wiedza elektrotechniczna pozwala spojrzeć inaczej na niektóre rzeczy, szczególnie te praktyczne, które znacznie ułatwiają życie codzienne. Muzyka jest natomiast tym, co posiada każdy człowiek. Z tą różnicą, że u mnie, rozwinięta przez szkołę muzyczną dopełnia zawodową działalność.
Obraz Piotra Polka tworzą pasje, jak aktorstwo, muzykowanie. Nie możemy jednak pominąć kolejnej, jaką jest stolarstwo.
– Stolarstwo jest też związane z moją wrażliwością, bo to też rodzaj tworzenia. W piosence tworzy się klimat. W aktorstwie tworzy się postać. W stolarni tworzę meble. Wykorzystuję wiedzę ze szkoły technicznej. Projektuję, robię rysunki, a potem zamykam się w stolarni i tworzę. Uwielbiam styl angielski. Moje meble są z pogranicza współczesności i antyku. Zawsze są filigranowe, delikatne. W ciągu mojej krótkiej kariery stolarskiej zrobiłem przeszło 70 sztuk.
Sprzedaje je Pan?
– Nie sprzedaję. To są meble wyłącznie dla mnie, rodziny i moich przyjaciół. Gdybym je zaczął sprzedawać, byłbym oceniany, a wówczas nie byłoby to już moim hobby! Poza tym mniej się denerwuję, jak mi coś nie wyjdzie. Zawsze mogę wyrzucić do kosza!
W pracy aktorskiej jest inaczej?
– Niestety, w dobie Internetu można wiele wyciągnąć z niebytu i oceniać. Do pracy aktorskiej muszę poważniej podchodzić, pomimo tkwiącej we mnie natury i duszy dziecka.
Duszę dziecka może Pan zachować w pasji jeździeckiej?
– Konie są moją wielką miłością. Nawet kupiłem na Śląsku i zaadaptowałem stare popegeerowskie posiadłości. Powstał malutki majątek z restauracją i hotelikiem. Wygospodarowałem stajnię na 7 koni. Prowadziłem ją wraz ze wspólnikiem. Mnie przypadły sprawy reprezentacyjno- -medialne, a jemu boksowo-stajenne. Wszystko się pięknie układało. Niestety, moja miłość do koni została podkopana przez ludzi. Może w „Koniach i Rumakach” się o tym nie mówi, ale tak się stało.
Może zaryzykujemy. Musiał Pan przeżyć przykry wypadek?
– Było piękne, upalne lato. Jedna z klaczy była źrebna. Na trzy tygodnie przed porodem ktoś „życzliwy” podał jej paszę dla brojlerów. Kobyła dostała kolki. Konia można było uratować, wzywając lekarza. Pech chciał, że całe zdarzenie miało miejsce w nocy. Straciłem i klacz, i źrebię.
Bardzo się Pan zraził?
– To był dla mnie ogromny cios i szok. W ciągu jednej nocy zostało mi odebrane wszystko, co było dla mnie wielkim, spełnionym marzeniem. Nie rozumiałem, dlaczego… Człowiek nabiera niechęci do ludzi, którzy nie mają podobnej do mojej wrażliwości do zwierząt.
Zostały jeszcze inne konie…
– Człowiek nie przyzwyczaja się do siódemki koni, ale do jednego. I ten był tym wyjątkowym. Piękna, czarna klacz. Ona była jak wirus, którym zostałem zarażony. Bardzo ją pokochałem. Kiedy jej zabrakło, moja miłość do koni została nadszarpnięta i trudno ją odbudować. To we mnie siedzi do dzisiaj. Nie umiem tego wymazać z mojej pamięci.
Zrezygnował Pan z hodowli?
– Oliwy do ognia dolał dyrektor pobliskiego ośrodka dla dzieci niepełnosprawnych. Zaproponowałem terapię dla nich. Nabyłem „kanapę”, czyli spokojnego, szerokiego konia. Miałem też specjalistyczny gabinet, dobrze przygotowanego instruktora. Zapewniałem, że koń nie wyleczy dzieci, ale naładuje je swoją energią, bliskością i ciepłem. Na swej rozległej płaszczyźnie ciała przecież ma tego mnóstwo. Dyrektor skwitował: „Co Bóg dał, Bóg weźmie…” i tym argumentem odebrał mi wszystkie moje szczere chęci niesienia pomocy.
Pierścień Atlantów też nie pomógł?
– Śmieje się pani, ale gdybym nie wierzył w niego, to by pani na mym palcu go nie widziała. On jest moim stróżem i podpowiada, w którą stronę mam iść. Pewno za późno go zacząłem nosić.
Opatrzność i tak nad Panem czuwała, kiedy ćwiczył Pan kaskaderkę na koniu?
– Jako młodzi adepci sztuki aktorskiej ćwiczyliśmy przeróżne ewolucje, ale najbardziej zapamiętałem upadki z galopującego konia. Dostawaliśmy komendy postrzałów w plecy, głowę, brzuch i natychmiast trzeba było spadać. Czasem grzmotnąłem o glebę, ale oprócz drobnych potłuczeń nic się nie stało. Może też dlatego, że do koni mam pewien dystans.
Czasem i dystans nie pomoże.
– Koń jest zwierzakiem, który może spanikować przy każdej czynności i różnie reagować. Zawsze uważałem, ze koń jest biedny, bo dał się osiodłać człowiekowi, czyli najbardziej krwiożerczej bestii. Głupi był, że dał sobie włożyć na grzbiet chomąto. Powinien żyć na wolności.
Wówczas musiałby Pan zrezygnować ze swojej pasji…
– Przeżyłbym to! Choć byłoby mi żal Zakrzowa i Mistrzostw Konnych w Ujeżdżeniu. Pamiętam, że walcząc o trofea, zawsze się przebierałem. Zamiast cylindra, fraka występowałem w stroju muszkietera, ułana. Śpiewałem na koniu hiszpańskie piosenki z Karoliną Wajdą. Cały czas próbowałem stworzyć aurę zabawy. Nie interesowały mnie wyniki.
Ale odebrał Pan kilka pucharów?
– Nawet w domu w Kaletach mam swój gabinet, w którym przechowuję wszystkie medale i puchary. A jest ich sporo, przyznaję. To moje muzeum jeździeckie. Dzisiaj mam mniej czasu na konie, ale pozostają wspomnienia!
W naszej ostatniej wakacyjnej rozmowie wspominał Pan o rajdzie po Bieszczadach. Czyżby odezwała się w Panu dusza kowboja?
– Planujemy z przyjaciółmi męski rajd od leśniczówki do leśniczówki. Jednak wykrojenie 5 wspólnych dni w kalendarzu graniczy z cudem. Wszystkie terminy nam się rozmywają. Mam nadzieję, że się uda.
Zatem życzę, aby Pierścień Atlantów wskazał drogę przez połoniny.
– Dziękuję. A ja obiecuję, że nie powieszę toczka na haku. Konie nie odeszły w siną dal.
Dziękuję za rozmowę.