Z Katarzyną Dowbor, dziennikarką telewizyjną, rozmawia Inka Wieczeńska.
Foto: Inka Wieczeńska
Pani Katarzyno, nadal pracuje Pani w telewizji?
– Pomimo wieku (śmiech). W Polsce dziennikarki dyskryminuje się ze względu na wiek. To mnie przeraża. Człowiek z czasem nabiera wprawy w prowadzeniu rozmów czy programów. Trening czyni mistrza. W trakcie 28-letniej pracy w telewizji zdobyłam ogromne doświadczenie, którego, niestety, 20-letnie dziewczynki nie mogą posiadać. Kiedy nabiorą wprawy, będą w moim wieku (śmiech).
Jednak Pani doświadczenie jest wykorzystywane.
– Oczywiście, nie jest tak źle. Prowadzę dwa programy. Jeden to „Alchemia zdrowia i urody”, czyli jak sobie pomagać, aby młodziej wyglądać. Drugi to program unijny – „Potrzebna od zaraz” – z udziałem wielu ekspertów o aktywizacji zawodowej kobiet i wyrównywaniu szans. Poruszane są bardzo poważne, trudne tematy.
Największe zadowolenie przynosi współpraca z redakcją sportową?
– Czerpię z tej pracy dużo satysfakcji. Mam wielką przyjemność prowadzić raz w miesiącu relacje z wyścigów na Służewcu. To najfajniejsza praca telewizyjna, jaką mogłam dostać. Cieszę się, że chłopcy z redakcji sportowej „dwójki” uznali moją osobę za najwłaściwszą.
Znajomość branży hipicznej połączona z doświadczeniem dziennikarskim zaowocowały.
– Koń jest jedyną szansą, abym nie zwariowała. To moja odskocznia od ciężkiej pracy telewizyjnej. Stałe siedzenie w blasku sztucznego światła i kamer jest męczące. Kiedy mam ciężki dzień, kiedy jestem zmęczona, jadę do stajni i siadam na konia. Zazwyczaj wyruszam do lasu i jestem szczęśliwa.
To wielka tajemnica hipoterapii?
– Jazda konna to świetne odstresowanie. Wierzę w hipoterapię. Wierzę, że gdy przytulę się do mojej kobyłki, to momentalnie jest mi lepiej. Jestem natychmiast zdrowsza i mam wrażenie, że ona też. To cudowne zwierzę, które jest ze mną już 6 lat.
Dosyć późno zaczęła Pani jeździć na koniu, przecież pochodzi Pani z rodziny o tradycjach jeździeckich.
– To prawda, konie miałam zapisane w gwiazdach. Moja mama jeździła, gdyż mój dziadek miał konie na Służewcu. Mam jednak trochę żal do mamy, że zabrano mi kilka lat jeździectwa. Zrobiono mi wielką krzywdę, gdyż za wcześnie wsadzono mnie na konia. Miałam wówczas 8 lat. Koń się spłoszył i mnie poniósł. Z przerażenia zeskoczyłam i tak zakończyła się moja młodzieńcza miłość do jeździectwa. Aczkolwiek konie zawsze kochałam, jak zresztą wszystkie zwierzęta. Dopiero mając 30 lat, zdecydowałam się powalczyć z moim strachem i ponownie wsiadłam na konia.
Pomogli w tym sąsiedzi?
– Konie miałam za płotem. Krzesimir Dębski wraz ze swoją żoną Anią Jurksztowicz sprowadzili do swojej posiadłości konie. Oswajałam się z nimi przez lata.
Bardzo profesjonalnie podchodziła Pani do swojego hobby?
– Zaczynałam od szkółki w Lesznowoli. Potem poznałam Andrzeja Sałackiego, który wziął mnie pod swoje skrzydła i zaczęłam bardzo fachowe treningi w Zakrzowie. Posadzono mnie na ulubionego konia wszystkich juniorek – Rodezję. Właścicielką była Ania Małecka, ówczesna wiceszefowa „Lewady”. Ona miała dwa konie – Rodezję i Migrenę. Uwielbiałam tę kobyłkę. Piękna, mądra i wspaniała. Typowy koń ujeżdżeniowy. To był mój „profesor”. Na niej uczyłam się podstaw. Wówczas ogromnie zaprzyjaźniłam się z Anią i Andrzejem.
Narodziło się wiele wspólnych pomysłów.
– Najpoważniejszą imprezą, którą stworzyliśmy wspólnie, są trwające do dzisiaj Mistrzostwa Polskich Gwiazd Art. Cup „Lewada”. Niestety, sześć lat temu zdarzyła się tragiczna historia – Ania zginęła w wypadku samochodowym. Wówczas rodzina Ani i Andrzej zadecydowali, że dostanę te dwa konie, za co jestem im ogromnie wdzięczna.
Ma Pani swojego ukochanego konia…
– Obecnie ma 19 lat i jest dojrzałą, dorosłą „kobietą”. Wspaniałą. Doskonale reaguje na mój głos. Sprawia mi olbrzymią przyjemność, ale zdaję sobie również sprawę z ogromnego poczucia odpowiedzialności. Przerażają mnie ludzie, którzy kupują konie, a potem one miesiącami same stoją w boksie. To nie zabawka. Konie psychicznie wiążą się ze swoim przyjacielem i muszą mieć opiekę. Kiedy wchodzę do boksu, to widzę, jak moja Rodezja strzyże uszami i czeka na coś dobrego. Wie, że będą pieszczoty. Najpierw udaje, że nie lubi ich, a potem sama przychodzi i mnie tryka o ramię, aby ją pogłaskać.
Zwierzęta domagają się czułości.
– Koń to moje trzecie dziecko. Kiedyś stajenny powiedział mi bardzo mądrą rzecz: „Pani Kasiu, jak Pani nie ma, to ona jest zła i niedobra, a jak się Pani pojawia, to jest zupełnie inne zwierzę…”. Konie są wspaniałymi zwierzakami. To moje hobby, a zarazem pomysł na życie.
Minęła trauma z dzieciństwa?
– Dzisiaj wiem, że konie nie są niebezpieczne. Były co prawda trudne momenty. Spadłam z konia i 10 dni leżałam na płasko, ale to była moja wina. Byłam zbyt pewna siebie. Mnie się wydawało, że wszystko umiem, a to nieprawda. Konie nauczyły mnie pokory i przewidywania, co się może wydarzyć. Teraz mogę niwelować sytuacje, w których jestem narażona na niebezpieczeństwo. Mam zasadę niewsiadania na cudze konie, dopóki ich nie poznam. Muszę wiedzieć, jak reagują. Musi być wspólne zaufanie i zrozumienie.
Mając takie doświadczenie i dwa konie, zapewne jeździcie już razem z córką?
– Migrena już odeszła, bo miała 31 lat. Została Rodezja, ale nie chcę powielić rodzinnego błędu. Marysia sama musi poczuć taką wolę. Ma już 11 lat, ale chyba jeszcze trochę za wcześnie. Najlepiej dziecko wsadzać na konia, kiedy ma już ukształtowany kręgosłup, czyli w wieku 10 lat. Na razie wsadzałam ją tylko na kucyki.
Wszystko przed Wami?
– Kupiłam już ziemię na Mazurach i na starość będę stawiać „Doborowy dwór”. Będę miała dużo koni. Będę piekła chleb i hodowała konie. Taki jest mój plan. (Śmiech)
Romantyczny plan, zatem życzę powodzenia. Dziękuję za rozmowę.