Tekst: Olga Gajda
Foto: Olga Gajda, archiwum prywatne
O sile oddziaływania rodzinnych tradycji na życie potomków świadczą z pewnością kariery zawodowe Andrzeja i Jana Żółkiewskich. Bracia pochodzą z rodziny, która od XVII w. zajmowała się hodowlą koni na Ukrainie, a swoje życie zawodowe związali z końmi. To trenerzy jeździectwa w pięcioboju nowoczesnym. Na co dzień pracują w warszawskiej „Legii” mieszczącej się przy ulicy Kozielskiej. Po Niemczewskich, Piaseckich, Tomaszewskich, Kubiakach i Mossakowskich w naszym cyklu „Grunt to rodzina” przyszła pora na rodzinę Żółkiewskich. Z braćmi: starszym – Andrzejem i młodszym – Janem, spotkaliśmy się w lokalu Stowarzyszenia „Pięciobój Polski – CWKS Legia Warszawa”. To, że tak silnie związali się z dyscypliną, która w dużej mierze wymaga żołnierskich umiejętności, a z pewnością jest bardzo bliska tradycjom kawaleryjskim, nikogo nie powinno zaskoczyć, gdyż wielu ich przodków walczyło właśnie w tej formacji wojskowej. Zaliczają się do nich m.in. dziadkowie – i to zarówno ze strony mamy, jak i ojca. Dziadek Stanisław Hamuliński, ojciec mamy, był oficerem zawodowym 2. Pułku Szwoleżerów Rokitniańskich, a stryj ojca Tadeusz Żółkiewski organizował i był dowódcą 24. Pułku Ułanów im. HWK Stanisława Żółkiewskiego. W tej rodzinie mężczyźni byli rolnikami lub zawodowymi wojskowymi, do czasu… O swoich doświadczeniach, pasjach i przeznaczeniu oraz o wpływie rodziny na decyzje życiowe opowiadają dwaj bracia Żółkiewscy. Czytelnicy dowiedzą się m.in. o karierze aktorskiej Andrzeja, wielkiej miłości ojca do koni i napisanym przez niego doktoracie oraz o trenerskich sukcesach Jana.
Panie Andrzeju, zarówno rodzina mamy, jak i ojca bardzo mocno związana była z końmi. Proszę o więcej szczegółów…
– Andrzej Żółkiewski: Konie w naszej rodzinie obecne są od ponad 300 lat. Żółkiewscy hodowali konie na potrzeby wojska w swoim majątku Dorożynka na Ukrainie. Co ciekawe, po dziś dzień w Dorożynce istnieje stadnina koni. Dziadkowie mamy byli właścicielami majątku Mokronos pod Koźminem. Tam także była licencjonowana stadnina koni dostarczająca remonty dla wojska.
W dużym stopniu to ojcowskie zainteresowanie końmi przyczyniło się do tego, że jest Pan obecnie trenerem jeździectwa…
Tak. Mój ojciec, Andrzej Żółkiewski, urodził się w 1923 r. w Warszawie. Kontakt z końmi miał od dziecka. Nauczył się jeździć konno w tatersalu, w miejscu gdzie dziś znajduje się teatr „Syrena”. Korzystał także z możliwości jazdy w 1. Pułku Szwoleżerów. W czasie okupacji skończył liceum rolnicze, jedną z nielicznych szkołę tolerowaną w tym czasie przez Niemców. Jego najbardziej intensywny okres jazdy przypadł na czasy okupacji, gdy odbywał praktykę rolniczą w Stadninie Koni w Samborcu. Tam został żołnierzem zwiadu konnego 2. Pułku Piechoty Legionów AK. Po wojnie ukończył studia w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Pierwszą pracę podjął w Stadninie Koni Racot, gdzie jako jeździec reprezentował miejscowy klub sportowy pod okiem, m.in. taty Krzysia Tomaszewskiego – pana Władysława.
To w Racocie spotkali się rodzice?
– Tak, mama zajmowała się tam pracą biurową. Przebywali tam do 1953 r., a następnie przenieśli się do Bydgoszczy, gdzie tata podjął pracę w Instytucie Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. Zajmował się tam pracą naukową, której efektem był doktorat. Tam, przy udziale ojca, powstała m.in. zbiorowa praca dotycząca norm żywienia koni, której zalecenia obowiązywały w Polsce od lat 60. XX w. Od 1963 r. pracował w bydgoskim oddziale Polskiego Związku Hodowców Koni (PZHK) jako inspektor hodowli koni. W grudniu 1964 r. ojciec otrzymał propozycję pracy w PZHK w Warszawie. Jako dzieci cieszyliśmy się z przeprowadzki, tym bardziej że nasza ukochana babcia Irena Żółkiewska mieszkała w Zalesiu Dolnym, gdzie spędzaliśmy najwspanialsze wakacje. W PZHK ojciec rozpoczął pracę na stanowisku inspektora, a z czasem został jego dyrektorem. Na emeryturę przeszedł, mając 62 lata.
A jakie były Pana początki jeździeckie?
– Jeździć konno zacząłem w 1965 r. w szkółce, która działała na Legii. W 1967 r. rozpocząłem startować w zawodach. Miałem szczęście zdobywać szlify jeździeckie pod okiem trenerów: Olędzkiegio, Ferensteina i Babireckiego. Brałem udział zarówno w rywalizacji skokowej, WKKW oraz ujeżdżeniu. Startowałem do 1970 r. Sportową rywalizację zakończyłem na etapie mistrzostw Polski juniorów w skokach i WKKW. Zawsze plasowałem się tuż za podium… Po maturze pół roku studiowałem zootechnikę, po czym przyłączyłem się do grupy kaskaderów filmowych. W lipcu 1972 r. znalazłem się na obozie przygotowawczym do filmu „Hubal” jako kaskader. Przypadek sprawił, że z powodu choroby jednego z aktorów dostałem rolę filmową, 125 dni zdjęciowych (Boże, żeby tak dziś!!!). I tak zaczęła się moja przygoda z aktorstwem. W 1973 r. armia chwyciła mnie w objęcia i przez 6 tygodni „unitarki” służyłem w 3. Berlińskim Pułku Zmechanizowanym Pierwszej Warszawskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Resztę 2-letniej służby odbyłem już na Legii, gdzie jeździłem swoje konie. W tym czasie zrobiłem także kurs instruktora sportu w jeździectwie, na którym głównym wykładowcą był Jan Mossakowski, przedwojenny instruktor pułkowy w wojsku. Miałem także częsty kontakt z Janem Mickunasem, jednym z najwspanialszych ludzi, jakich znałem. Niestety, dziś trudno spotkać takich ludzi…
Można było Pana także podziwiać w wielu rolach teatralnych i filmowych…
– Kolejnym etapem mojej edukacji były studia w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Po czterech latach studiów uzyskałem dyplom magistra sztuki i dostałem pierwszą pracę w Teatrze Polskim w Warszawie. Następnym moim teatrem był Teatr Narodowy. „Udział wziąłem” w 144 filmach. Najbardziej zapamiętany zostałem za rolę Wiktora w serialu „Dom”.
Mając do wyboru aktorstwo albo konie, wybrał Pan jednak swoją młodzieńczą pasję. Dlaczego?
– To nie było kwestią wyboru, gdyż jazdę konną uprawiałem równolegle z zawodem aktora, m.in. wykorzystując tę umiejętność w wielu filmach. Aktorstwo teatralne okazało się jednak zawodem nie na mój temperament. W 1988 r. wziąłem bezpłatny urlop w teatrze i wyjechałem do Niemiec pracować w stajni handlarskiej. W 1990 r. definitywnie zakończyłem karierę teatralną. Wyjechałem wtedy do Austrii, gdzie prowadziłem ośrodek jeździecki, byłem instruktorem i startowałem w zawodach. Po pięciu latach wróciłem do Polski. A w filmie grywam do tej pory.
Pracował Pan także w Polskim Związku Jeździeckim.
– Tak, tuż po powrocie przez 4 lata pracowałem w PZJ. Wtedy zostałem trenerem. Wcześniej, gdy w teatrze miałem wakacyjne przerwy, włączałem się również w szkolenie pięciobojowe. Obecnie na Legii jestem codziennie. Trenuję 2 grupy zawodników – 22 osoby. Najzdolniejsi z tych sportowców po osiągnięciu odpowiedniego wieku trafiają do mojego brata Jana, który jest dla mnie mistrzem sztuki trenerskiej. Muszę przyznać, że jestem człowiekiem szczęśliwym i spełnionym. Moja praca to moje hobby. Prowadzenie treningów jest teraz jedynym moim zajęciem zawodowym. W tej dziedzinie też miałem trochę szczęścia. Dla przykładu, od lonży do medalu wyszkoliłem Remigiusza Golisa, który w ubiegłym roku został mistrzem Europy młodzieżowców. Kiedy w portugalskim Golega grano polski hymn narodowy, co piąty takt był grany m.in. dla mnie. Inni trenowani przeze mnie zawodnicy także wywalczyli jeden brązowy medal na mistrzostwach świata, kolejne – na mistrzostwach Europy i kilka na mistrzostwach Polski, zarówno w kategoriach indywidualnych, jak i w sztafetach.
Pana córka też jeździ konno?
– Tak, jak wszyscy w naszej rodzinie. Obecnie kończy Akademię Sztuk Pięknych. Wybrała zawód artystyczny.
Panie Janie, okazuje się, że jako bracia jesteście z Andrzejem nierozłączni. Pan wzorował się na starszym bracie?
– Doświadczenia zawodowe mam raczej swoje własne.
Kiedy Pan po raz pierwszy zakosztował przyjemności z jazdy konnej?
– W 1965 r. tata zaproponował, że zaczniemy na Legii jeździć konno. Moim pierwszym trenerem była pani Babirecka. Mniej więcej w tym czasie nasz tata zaczął działać w zarządzie sekcji Legii.
Czy pasja jeździecka udzieliła się pozostałej części rodzeństwa?
– W sumie jest nasz czworo: najstarszy Andrzej – rocznik 1952, potem Barbara, Janek (1954 r.) i najmłodszy Hubert. Wszyscy jeździmy konno, ale zawodowo jeździectwem zajmujemy się we dwójkę, czyli Andrzej i ja.
Często widywał Pan mamę na koniu?
– Chyba nigdy. Nie pamiętam, by jeździła rekreacyjnie. Być może siedziała na koniu, pozując do zdjęcia.
Jak mama was wspomagała, chroniła czy mobilizowała do jeździectwa?
– Nie trzeba było wyciągać nas do koni. Mama była mamą. Obszywała nas, opierała i była dobrym duchem jeżdżącym z nami na zawody. Natomiast tato niewątpliwie był naszym mentorem. To, co powiedział, traktowaliśmy jako rzecz absolutnie bezdyskusyjną. Świetnie mówił, potrafił wszystko dobrze uzasadnić i wytłumaczyć. Ponadto miał ogromną wiedzę praktyczną związaną z samą jazdą konną.
Pani Janie, mówi Pan o sobie jako o niespełnionej nadziei taty pod względem podążania śladem zawodowym rodziców, czyli zajmowania się hodowlą koni. Chciał Pan sportowo jeździć konno – nie wypaliło, w końcu został pan trenerem jeździectwa w kobiecym pięcioboju. A po kolei?
– Miałem kilku trenerów. To pani Babirecka oraz panowie Ferenstein i Olędzki. Bardzo dużo wiedzy, z której obecnie korzystam, zawdzięczam starszym ode mnie zawodnikom i kolegom, np. Franciszkowi Ciebielskiemu, Janowi Kowalczykowi, Marianowi Kozickiemu, Zbigniewowi Ciesielskiemu i Marianowi Babireckiemu. To, że stałem się trenerem w sekcji pięcioboju nowoczesnego, zawdzięczam jednak pani Babireckiej. Cieszę się, że udało mi się zostać przy koniach.
Trenowane przez Pana zawodniczki wielokrotnie zdobywały złote medale, w tym tytuły mistrzyń świata. Jak potoczyła się Pana droga trenerska?
– Kurs instruktora jazdy skończyłem jeszcze przed pójściem do wojska, a pracę trenerską rozpocząłem z młodzieżą, ówcześnie zaliczaną do grupy juniorów. Gdy Stanisław Pytel wyjeżdżał na kontrakt do Włoch, zaproponowano mi objęcie stanowiska trenera kadry kobiet – we wszystkich kategoriach wiekowych. To był rok 1989. Objąłem drużynę mistrzyń świata, w składzie z Dorotą Idzi, indywidualną mistrzynią świata. W roku 1992 Iwona Kowalewska zdobyła trzy tytuły mistrzowskie. W zasadzie ten zespół rokrocznie walczył o najwyższe cele, czyli indywidualne medale. W 1998 r. reprezentacja pięcioboistek powtórzyła ten wynik. Tym razem Anna Sulima zdobyła trzy złote medale (indywidualnie, drużynowo i w sztafetach), a brązowy medal indywidualnie zdobyła najmłodsza w drużynie Paulina Boenisz. Jednocześnie drobnymi krokami udało mi się stworzyć bardzo fajną grupę młodszych zawodniczek. W 1992 r. zdobyły drużynowe srebro na mistrzostwach świata juniorów, w 1996 r. – brąz, a w 1997 r. podczas juniorskich mistrzostw Europy – zawodniczki drużynowo wywalczyły srebrne medale i złoto w sztafetach. W 2000 r. zaczynając od seniorek, a kończąc na najmłodszej kategorii, dziewczyny miały medale zarówno indywidualne, jak i drużynowe.
Od momentu, kiedy został Pan trenerem kadry narodowej, był Pan na trzech igrzyskach olimpijskich?
– Jako trener główny kadry byłem tylko na igrzyskach w Sydney. Na kolejnych dwóch byłem w roli trenera odpowiedzialnego za jeździectwo. Kiedy w 2000 r. Stanisław Pytel wrócił z kontraktu, z powrotem objął funkcję dyrektora sportowego związku i trenera kadry. Ja z kolei wróciłem do szkolenia jeździeckiego pań i panów.
Dyscyplinom ściśle jeździeckim, tj. skokom przez przeszkody, WKKW czy ujeżdżeniu, brakuje tak spektakularnych sukcesów sportowych, jakie odnotowują polskie pięcioboistki. Prowadzi Pan statystykę medalową?
– Tak, w okresie, kiedy byłem trenerem kadry, zawodniczki w samym tylko pięcioboju zdobyły blisko 50 medali na mistrzostwach świata czy mistrzostwach Europy. Rozmawiała Olga Gajda