Z Andrzejem Sałackim, trenerem ujeżdżenia i twórcą sukcesów LKJ Lewada, rozmawia Inka Wieczeńska.
Foto: Inka Wieczeńska, archiwum Andrzeja Sałackiego
Weterynarz z wykształcenia, koniarz z zamiłowania. Czy Pana zainteresowanie końmi było związane z zawodem?
Będąc w Szkole Podstawowej w Krakowie, popadłem w złe towarzystwo. Bijatyki, papierosy i stałe uwagi w dzienniczku. W tym samym czasie ciocia z Wenezueli przysłała kolorowe zdjęcie kuzynek siedzących na pięknych koniach. W tle rozpościerały się wierzchołki gór. Tak się zachwyciłem, że natychmiast zapragnąłem rozpocząć naukę jazdy konnej. Rodzice postawili warunek: albo koledzy, albo konie. Wybrałem konie i tak zostało do dzisiaj.
Terapia konna się udała?
Przeniesiono mnie do innej szkoły i rozpocząłem naukę w Krakowskim Klubie Jazdy Konnej. Koledzy zeszli na dalszy plan. Natychmiast obudził się we mnie instynkt jeźdźca, wynikający raczej z tradycji historycznych, a nie rodzinnych. Zapewne taki instynkt posiada każdy z nas. Jako 10-latek rozpocząłem starty w kategorii juniorów w skokach.
I reprezentowałeś Polskę na Mistrzostwach Europy w szwajcarskim St. Moritz.
Faktycznie, to było duże osiągnięcie jak na tamte czasy. Był to rok 1970. Nikt z moich rówieśników nie wyjeżdżał za żelazną kurtynę. Po powrocie zdawałem relacje na apelu przy dużym poklasku kolegów. Byłem w kadrze narodowej, miałem medal mistrzostw Polski.
Czy zainteresowanie końmi sprawiło, że wybrałeś zawód weterynarza?
Myślałem o wszystkich kierunkach związanych z końmi. W grę wchodził kierunek zootechnika, weterynaria i AWF. Rozważałem też aktorską szkołę, do której zachęcała mnie ciocia, która była reżyserem telewizyjnym. Jej córka, Ewa Sałacka, również została aktorką. Zdecydowałem się na weterynarię. Opuściłem mój rodzinny Kraków i wyjechałem na studia do Wrocławia.
I to był Twój pierwszy strzał w dziesiątkę.
O tak. Weterynaria dała mi dogłębne zrozumienie wszystkiego, co związane z końmi i ich treningiem. W 1976 r. w Polsce pojawiły się próby wprowadzenia konkurencji ujeżdżenia. Do Książa ze swoim koniem Semaforem przyjechał Wolfgang Műller, medalista mistrzostw świata. Uczestniczyłem we wszystkich zgrupowaniach organizowanych również przez PZJ, gdzie Műller był głównym trenerem.
Dlaczego zainteresowałeś się dyscypliną ujeżdżenia?
Ujeżdżenie to połączenie „dwóch serc w jeden rozum”. To elegancki, wdzięczny taniec z koniem, porównywany do jazdy figurowej. Tak mnie zauroczył, że zacząłem od razu szkolić swojego konia pod kon- kurs Grand Prix. W krótkim czasie zdobył medal dla naszego klubu. W Jaroszówce powstało nowoczesne Centrum Jeździeckie, a ja zacząłem wyjeżdżać do Berlina Zachodniego.
Tam poznajesz nową dyscyplinę sportową i stajesz się jej prekursorem w Polsce.
Woltyżerka zainteresowała mnie w kontekście istniejącej sekcji gimnastyki dziewcząt w Chojnowie koło Jaroszówki. Chciałem, aby dziewczyny spróbowały gimnastyki na koniu. Zaprosiłem do Jaroszówki państwa Majów, którzy zapoznawali z tajnikami sztuki woltyżerki.
I to był Twój kolejny strzał w dziesiątkę!
W roku 1984 wraz z trenerką Anną Kaczyńską stworzyliśmy grupę akrobatyczną. Młodzież w szybkim czasie zdobyła trzy medale mistrzostw świata. To była sensacja i satysfakcja zarówno dla nas, jak i dla kraju. Polska znalazła się w czołówce mistrzostw świata i stale walczyła o medal. Stała się poważnym konkurentem dla Niemiec, Szwajcarii i USA.
Niestety, krótko cieszyliśmy się sukcesami…
Grupa z Jaroszówki nie zyskała przychylności władz klubowych i wszystko się rozsypało. Nie mamy szczęścia do menedżerów. Potencjał w Polsce jest. Konie są. Dużo jest zdolnych, młodych ludzi, ale niestety woltyżerka odeszła w zapomnienie.
Ale Ty zostałeś i możesz się pochwalić mianem najlepszego lonżującego na świecie?
Dlatego na zlecenie FEI zacząłem prowadzić kursy lonżowania (m.in. Europa, USA, Argentyna, Brazylia – przyp. red.).
Zdobyłeś 12 medali w ujeżdżeniu na mistrzostwach Polski i rozsławiłeś polską hipikę.
W dużej części dzięki niezwykłej Czcionce. To koń bardzo szlachetnego pochodzenia, córka pełnej krwi Oltisa. Wyhodowana w Kadynach, trafiła do mnie dzięki Ewie Husarskiej. Miała za sobą jeden sezon wyścigowy i karierę w WKKW. Rokowała duże nadzieje, ale uszkodziła sobie ścięgno i musiała wykonywać coś bardziej lekkiego.
Postawi łeś wówczas na ujeżdżenie?
Początkowo wydawało się, że Czcionka nie ma predyspozycji do ujeżdżenia. Byłem sceptycznie do niej nastawiony. Eksterierowo za bardzo przypominała folbluta. Typowe folbluty to konie z charakterem, niełatwe do prowadzenia, ale jak się przekonają do jeźdźca, to idą na całość. Przygotowałem wiele koni do konkursów Grand Prix, ale to był koń jedyny w swoim rodzaju. Niepowtarzalny.
Jak wpadłeś na to, aby jeździć bez ogłowia?
Praktycznie podpowiedziała mi Czcionka. Trenowaliśmy poprzez zabawę, humor i śmiech. Kiedy balansowałem ciałem, pochylając się w lewo, robiła woltę. Fantastycznie się zatrzymywała. Zgadywała kierunek jazdy. Najpierw spróbowałem na długiej wodzy. Wyszło. Zdecydowałem spróbować ściągnąć ogłowie w hali. Wyszło. Potem starałem się przenieść to na otwarty teren. Również się udało, więc zacząłem przygotowywać pokaz. I machina ruszyła.
Stałeś się geniuszem ujeżdżenia znanym na całym świecie.
To rzeczywiście stało się absolutną sensacją lat osiemdziesiątych. Zaczęły przychodzić zaproszenia na pokazy. Przez trzy i pół roku gościliśmy na wszystkich największych zawodach na świecie, prezentując to jedyne w swoim rodzaju show.
Uwieńczeniem była wizyta u królowej Elżbiety II?
To było wielkie wydarzenie relacjonowane przez BBC. Nie zdarzyło się w historii Polski, aby ktoś był zaproszony na dwór królewski. Koń wyczuł powagę sytuacji. To była jedna z lepszych prezentacji. Po pokazie odbyła się bardzo przyjemna i fachowa rozmowa z królową.
Czy to zmieniło coś w Twoim życiu?
Ta wizyta wywarła ogromne piętno na całe moje życie. Każdy sukces wzbudza zaufanie. Wszystkie późniejsze pomysły i przedsięwzięcia dużo łatwiej mogą być realizowane. Zrodziły się kontakty z USA, Argentyną, San Paulo i Rio.
Wszystko idzie jak z płatka.
Były też groźne chwile. Przypominam sobie jeden z pokazów podczas mistrzostw świata w powożeniu w Riesenbeck. Moja primadonna, bo tak nazywałem Czcionkę, wywinęła mi niezły numer. Stadion wypchany po brzegi, 10 tys. ludzi. Wjeżdżam. Rozlegają się brawa. Zdejmują uzdę. Narasta muzyka i włączają się cztery punktowe reflektory. Każdy na jedną nogę. Ruszamy, a za nami zwielokrotnione cienie. Czcionka zaczyna uciekać. Ambitny oświetleniowiec goni ją światłami. Czcionka już galopuje. Tracę kontrolę. Nie mam żadnego kontaktu z koniem. Krzyczę: „Hilfe!”. Zaczyna się horror. Zaraz wpadniemy w publiczność. Na płytę stadionu wtargnęli umundurowani ochraniarze i próbują nas „odłowić”. Koń z obłędem w oczach nadal ucieka. Frak powiewa, gubię cylinder. A te przeklęte światła stale nas gonią. Jak zatrzymać konia bez uzdy? Czcionka cudem wydostaje się poza stadion i galopuje prosto w krzaki. Odetchnąłem. Takiego show zapewnie nikt nie widział.
W 1987 r. kończysz współpracę z Jaroszówką?
Musiałem się przenieść, bo miałem inne spojrzenie na prowadzenie sportu.
Zazdrość?
Nie. Myślałem o dwa kroki dalej, więc przeszedłem do Zakładu Treningowego Koni w Zbrosławicach. Tam zostałem dyrektorem rewelacyjnego ośrodka, z piękną dużą halą do treningów i konkursów. Świetna komunikacja ze Śląskiem i możliwość dużej szkółki jeździeckiej. Nie było tam niestety sportu przez duże „S”. Natychmiast wprowadziłem ujeżdżenie, skoki i woltyżerkę.
Po 4 latach rezygnujesz ze Zbrosławic i przechodzisz do Zakrzowa?
Nastały lata 90. XX w. Kapitalizm. „Almatur”, właściciel klubu w Zbrosławicach, dzieli go i wystawia do sprzedaży lub dzierżawy. Uważałem, że to jest zły kierunek. Takie poczynania nie sprzyjały działalności sportowej. Kiedy zobaczyłem Zakrzów, postanowiłem podjąć kolejne wyzwanie. To były stare popegeerowskie gospodarstwa z XIX-wiecznym zabytkowym pałacykiem otoczonym parkiem. Wszystko mocno zniszczone i podupadłe. Budowaliśmy od zera. Udało się. Zaistnieliśmy sportowo.
W tym klubie zostajesz sportowcem roku 2004, trenerem roku 2008, czyli stajesz się chodzącą legendą. Kogo zaliczasz do swoich wychowanków?
Jeźdźców jest niezliczona liczba. Z zawodników mogę poszczycić się Małgorzatą Morsztyn i Żanetą Skowrońską. Klub w tym roku zdobył 103. medal mistrzostw Polski. Aktualnie jest sklasyfikowany w ujeżdżeniu na 1. miejscu w rankingu PZJ. Stale jesteśmy klubem LZS i to się nam sprawdza.
Udało się wypromować jedną z największych imprez jeździeckich dla artystów Art Cup „Lewada”.
Wszystko zaczęło się od przyjazdu Kasi Dowbor, której później byłem trenerem. Któregoś razu wpadliśmy na pomysł zorganizowania zawodów dla artystów. Kasia zaprosiła gwiazdy, a my zorganizowaliśmy Mistrzostwa Gwiazd w Powożeniu i Skokach. Impreza cieszy się dużą sympatią artystów, publiczności i władz. Przyjeżdża ich cała plejada, począwszy od Krzysztofa Zanussiego, Daniela Olbrychskiego, Beaty Tyszkiewicz aż po najmłodszych artystów. I od rzemyczka do koniczka te zawody stały się główną imprezą klubu. W przyszłym roku będzie 15-lecie.
Twoje marzenia się spełniają. Stoicie w przededniu otwarcia Europejskiego Centrum Jeździeckiego w Zakrzowie.
To marzenia każdego, kto jest związany z jeździectwem. Trwają rozmowy z PZJ, żeby to faktycznie było europejskie. Podejmiemy wiele wysiłków, aby tak było. Mamy pomysł na samofinansowanie centrum. Uchylisz rąbka tajemnicy? Mamy tzw. drugą nogę, czyli zakład odnowy biologicznej z nowoczesnym basenem i SPA, która będzie zarabiać na pierwszą, czyli jeździecką. Dzięki temu można będzie iść równo na dwie nogi.
Jaka jest tajemnica Twoich strzałów w dziesiątkę?
Jest to po części siódmy zmysł. Zapala mi się żarówka i wiem, że warto spróbować. Pewności, jaki będzie efekt końcowy, nie ma nikt. To jest jak w biegach. Startują wszyscy, ale nie każdy dobiega do mety. Niezaprzeczalny wpływ mają moje wojaże.
Czy w życiu prywatnym też masz strzały w dziesiątkę?
Anetta jest moim kolejnym strzałem w dziesiątkę. Poznaliśmy się w klubie na zasadzie błysku w oku i tak już jesteśmy związani 20 lat. Jest moją podporą zarówno w domu, jak i pracy. Należy do osób bardzo pracowitych i skutecznych. Potrafi zrealizować niemożliwe. Nie pcha się na pierwszy plan. Kolejnym strzałem są moje dwie córki. Jestem z nich bardzo dumny. Starsza, 22-letnia Diana, studiuje politologię na UJ, a młodsza,14-letnia uczęszcza do szkoły w Polskiej Cerekwi.
Gdybyś nie spotkał Czcionki na swojej drodze, jak potoczyłaby się Twoja kariera?
Gdybym nie spotkał Czcionki, nie latałbym samolotem, tylko jeździł na rowerze (śmiech). Wszystko, co osiągnąłem, zawdzięczam koniom.
Zatem wysokich lotów. Dziękuję za rozmowę.