Wiosna 2011 pozostanie w pamięci fanów polskiego reiningu jako czas wyjątkowy. Po wielu latach ciężkiej pracy oraz licznych prób zaistnienia na międzynarodowej arenie, podczas ważnej imprezy reiningowej, pierwszy polski jeździec – z wynikiem 71 punktów – stanął na najwyższym stopniu podium. I na dodatek miało to miejsce nigdzie indziej jak w USA!
Tekst: Daniel Jastrzębowski
Foto: Equine PR
Mowa o Rafale Dolacie, dwudziestosześcioletnim trenerze rzeszowskiego ośrodka jeździeckiego „Janiowe Wzgórze”, który na początku marca br. wziął udział w zawodach Cowboy Pistol Classic rozgrywanych w amerykańskim Stephenville. Jest to zawodnik, którego historia z powodzeniem może stać się przykładem dla wszystkich młodych ludzi pragnących realizować swoje marzenia o karierze w branży jeździeckiej. Przykładem doskonale obrazującym przekonanie, że wytrwałość w dążeniu do wyznaczonych celów i ciężka praca, uzupełnione o szczyptę ryzyka oraz odrobinę szczęścia, mogą przynieść pożądany efekt. Nikt bowiem nawet nie przypuszczał, że ten nad wyraz wysoki, jak na jeźdźca, siedemnastoletni chłopak, startujący w 2002 r. w I Mistrzostwach Polskiej Ligi Western i Rodeo (zresztą z powodzeniem!), już za kilka lat stać będzie na równi z utytułowanymi polskimi reinerami, z Aleksandrem Jarmułą na czele. Powiem więcej – dokonując tego wyczynu, Dolata nie tylko stanął w jednym szeregu ze starszymi kolegami, ale wniósł swój wkład w rozwój i promocję rodzimego reiningu.
Wykonał kolejny ważny krok, ponieważ dotychczas żaden z jego poprzedników nie zakończył swojej amerykańskiej przygody z pucharem w ręku.
Jako osoba związana od wielu lat z branżą, cieszyłem się w 2008 r., gdy Aleks Jarmuła jako pierwszy polski zawodnik rywalizował ze światową czołówką podczas FEI World Reining Masters 2008 w Oklahoma City. Cieszyłem się też z obu startów Bogdana Czarnika na World Reining Masters 2009 i Światowych Igrzyskach w Kentucky zeszłego roku. Znaczenie i waga tych występów dla promocji polskiego Reiningu w kraju i za granicą były niezaprzeczalne.
Tym razem moja radość była jeszcze większa z prostej i niedostrzeganej przez wielu komentatorów przyczyny. Start Dolaty był możliwy dzięki zaufaniu, jakim obdarzył go ceniony amerykański reiner Scott McCutcheon, u którego przez ostatnie miesiące nasz zawodnik praktykował. Co więcej: zaufanie to zaprocentowało i uzyskana punktacja pozwoliła mu na odebranie nagrody głównej w rozgrywanej klasie. Znaczenie tego faktu jest zdecydowanie głębsze, niż mogłaby dać zwykła obserwacja wyniku sportowego, ponieważ dotyka sedna problemów, nad którymi od lat dyskutujemy – jakości systemu szkoleniowego. Rafał jest zawodnikiem kształconym od początku swej kariery w Polsce i jego sukcesy zagraniczne, ale i krajowe – w tym: tytuł Mistrza Polskiej Ligi Western i Rodeo w kategorii Młode Konie czy zwycięstwo w cyklu zawodów PLQHA Circuit 2010, dobitnie pokazują, że nawet bez rozbudowanej bazy szkoleniowej możliwe jest osiągnięcie poziomu pozwalającego na rywalizację z zawodnikami na co dzień trenującymi w zdecydowanie korzystniejszych warunkach. Solidne podstawy zbudowane pod okiem rodzimych trenerów (w tym przypadku Aleksandra Jarmuły), uzupełnione o wiedzę szkoleniowców zagranicznych, zdobywaną na licznych klinikach, mogą być równie efektywne jak staż zagraniczny. To niezwykle pozytywny wniosek, który w zestawieniu z może niezbyt dynamiczną, ale jednak rosnącą liczbą ośrodków szkoleniowych, może napawać optymizmem.
Dziś, zachęceni sukcesem Dolaty, być może i inni młodzi jeźdźcy zyskają motywację do ciężkiej pracy, a my już za kilka lat będziemy cieszyć się kolejnymi, może jeszcze bardziej spektakularnymi sukcesami. Nasz kraj nie różni się przecież tak bardzo od Czech, Belgii, Szwecji czy Holandii, skąd utalentowani jeźdźcy regularnie zasilają amerykańskie ośrodki, by później móc rywalizować podczas najważniejszych branżowych zawodów. Chyba jedynie możemy różnić się brakiem wiary we własne sukcesy.
Zachęcam do przeczytania rozmowy z bohaterem marcowych wydarzeń, któremu właśnie tej wiary nie brakuje, o czym mogliśmy przekonać się, śledząc przez ostatnie lata jego poczynania.
Brązowy Medal na PLQHA Championship 2010 w klasie AQHA Junior Reining Open, Tytuł Wicemistrza PLWiR w klasie Reining Senior Open konie starsze, a przede wszystkim mistrzostwo PLWiR w Reining Freestyle oraz I miejsce w Reining Open Młode Konie. To iście wymarzone zakończenie dobrze przepracowanego sezonu jeździeckiego, a w Twoim przypadku pierwsze poważne podsumowanie wielu lat ciężkiej pracy. Co czułeś, zamykając rok 2010? Takie sukcesy to nie tylko powód do dumy, ale i wysoko postawiona poprzeczka na przyszłość?
– Czułem ogromną satysfakcję z tego, że praca, jaką włożyłem w trening moich koni przyniosła tak dobre rezultaty. Koncepcja szkolenia koni, jaką przyjęliśmy trzy lata temu w ośrodku jeździeckim „Janiowe Wzgórze” najwyraźniej zdała egzamin. Powyższe sukcesy z pewnością mobilizują mnie do dalszej ciężkiej pracy i wróżą dobrze na przyszłość.
Wspominasz o sprawdzonej koncepcji treningowej – czy możesz uchylić rąbka tajemnicy? Czy zdradzisz nam kilka szczegółów?
– Bardzo dużo czasu poświęcamy na szkolenie podstaw, koń musi odpowiadać na pomoce, musi być miękki. Jeżeli koń podczas treningu jest zrelaksowany, pozytywnie przełoży się to na spokój konia na arenie. Dużą wagę przykładam do techniki, z jaką koń wykonuje poszczególne elementy. Dopóki koń nie robi manewrów z zadowalającym mnie efektem, nie odpuszczam. Nie poprzestaję na jednym sposobie szkolenia, jeżeli coś nie zdaje rezultatu, szukam innych metod, aż do skutku. Dlatego też obecnie stawiam na ciągłe dokształcanie się, ponieważ bez tego zarówno mój poziom, jak i koni nie pójdzie w górę.
Po zakończeniu zeszłorocznego sezonu wiele osób w branży zastanawiało się, co pokaże Rafał Dolata w 2011 roku. Czy utrzyma formę…
– Wszyscy zdają sobie sprawę, że sukces w dużej mierze zależy od umiejętności trenera, ale nie bez znaczenia pozostaje również to, jakich koni dosiada. Z racji tego, że początek roku poświęciłem na doskonalenie swoich umiejętności w USA, w tym sezonie prawdopodobnie starty rozpocznę nieco później. Mam nadzieję, że wiedza, jaką zdobyłem w Teksasie przełoży się na równie udany sezon 2011.
Minęły zaledwie trzy miesiące nowego roku, a Ty znów zaskakujesz. Sukcesy, jakie odniosłeś podczas Cowboy Capital Classic w USA to kolejny kamień milowy w promocji polskiego reiningu. Jakie to uczucie rywalizować, ale i zwyciężać na amerykańskiej ziemi, startując ramię w ramię z legendami światowego reiningu?
– Dla wielu trenerów w Polsce start w zawodach w USA to niewątpliwie duże wydarzenie. Dla mnie było to spełnienie jednego z moich marzeń. Ta wygrana jest dla mnie ogromną satysfakcją, potwierdzeniem umiejętności, ale również motywacją do dalszej pracy.
Zawody w Stephenville to było wspaniałe zwieńczenie twojego stażu w USA, ale jak to się stało, że trafiłeś pod skrzydła Scotta McCutcheona? I jak wyglądała Twoja codzienna praca?
– Całą moją przygodę z wyjazdem do USA zawdzięczam Januszowi Miłkowi (wł. „Janiowego Wzgórza” – przyp. red.). Wspólnie z jego żoną oraz Aleksandrem Jarmułą w listopadzie 2010 r. wybraliśmy się na zawody do Oklahoma City. Podczas dwutygodniowego pobytu w Oklahomie spotkaliśmy znajomego trenera Jeffa Buckleya, który przedstawił nas kilku trenerom. Wśród poznanych osób był właśnie Scott McCutcheon, który zaprosił mnie na swoje rancho. Po zweryfikowaniu moich umiejętności jeździeckich, Scott postanowił powierzyć mi trening kilku swoich koni oraz koni swoich klientów. Pracę rozpoczynałem o godzinie 7:30, a kończyłem o godzinie 18:00. W połowie dnia mieliśmy godzinną przerwę na wspólny lunch. Średnio dziennie jeździłem 8 koni. I tak upływał dzień za dniem…
Praca z tak dużą ilością koni dziennie stanowi nie lada wyzwanie. Nie tylko pod kątem fizycznym, ale i psychicznym. Na jakim poziomie wyszkolenia były poszczególne wierzchowce? Czy były to wyłącznie podstawy z pracy z młodzikami, czy korygowałeś też konie starsze?
– Podczas pobytu u Scotta trenowałem cztery konie trzyletnie, z których prawdopodobnie dwa będą brały udział w tegorocznych zawodach NRHA Futurity (najważniejsze zawody dla młodych koni reiningowych w USA – przyp. red.). Trenowałem konie w różnym wieku i na różnym poziomie sportowym. Zaczynając od koni młodych dwuletnich, które ujeżdżaliśmy, poprzez konie Non-Pro, a kończąc na koniach już utytułowanych. Przyznaję, że sam byłem pozytywnie zaskoczony zaufaniem, jakim obdarzył mnie Scott, ponieważ nie spodziewałem się, że powierzy mi szkolenie aż tak dobrych koni.
Możliwość współpracy z tak doświadczonym trenerem to nie bagatela, ale zdobycie zaufania umożliwiającego start w ważnych zawodach, to już prawdziwy wyczyn! Czy udało Ci się zaskarbić względy gospodarzy? Czy były jakieś przełomowe momenty w waszej współpracy?
– Do Stanów jechałem z chęcią nauczenia się wielu rzeczy, chciałem zapamiętać jak najwięcej. Zarówno Kathy jak i Scott byli bardzo zadowoleni z pracy, jaką wykonuję z końmi. Docenili moje zaangażowanie i chęć ciężkiej pracy. Konie, które trenowałem robiły spore postępy. To Scott ocenił, że poziom mojego jeździectwa jest wystarczająco dobry, aby móc pokazywać już jego konie na zawodach. Mentalność i podejście do pracy zarówno Scotta, jak i moje były zbliżone, czułem się tam jak u siebie w domu, byłem traktowany jak członek rodziny, co długo będę miło wspominał.
Zawody. Starty stają się faktem. Przyjeżdżasz, pierwsze treningi, spotkania z zawodnikami i wreszcie sam występ. Jakie odczucia i przemyślenia towarzyszyły Ci w tamtym czasie?
– Jako co-trener Scotta podczas zawodów chciałem jak najlepiej wykonać powierzone mi zadanie. W trakcie startów byłem skoncentrowany, ale nie byłem stremowany. Pomimo dużej presji, która zawsze towarzyszy startom, wszyscy są dla siebie bardzo mili i życzliwi. Dzięki Scottowi, przed zawodami miałem możliwość poznania wielu trenerów, nie tylko na płaszczyźnie zawodowej, ale również prywatnej. Zawsze już będę miło wspominał rozgrywki w kosza ze Scottem i Tomem McCutcheonem lub małe partyjki w pokera m.in. z Timem McQuay’em czy Jordanem Larsonem.
A jak wspomniani reagowali na obecność Polaka w zespole? Nie dziwili się, że także nad Wisłą jeździ się reining? Europejczycy na stażu w USA to żadna nowość, ale spośród Polaków dotąd udało się to tylko Wojtkowi Adamczykowi.
– Moim zdaniem, nie za bardzo interesuje ich narodowość trenera. Jeżeli według nich asystent ma pojęcie o reiningu – potrafią to docenić. Przyjmują Cię do „rodziny”, a to co Cię wyróżnia, to tylko akcent. Należy ich za to doceniać i korzystać z tego, że chcą dzielić się wiedzą. Scott robił mi bardzo dobrą reklamę. Już podczas pierwszych spotkań, np. z Timem (McQuay) czy Mandy (McCutcheon), mogłem usłyszeć na swój temat bardzo pochlebne opinie. Było to niezwykle miłe.
Od kilu lat zajmujesz się reiningiem w Polsce, przez ostatnie miesiące mogłeś czerpać wiedzę ze źródła. Tryb pracy, nowe techniki, najwyższej klasy materiał sportowy. Jakie myśli towarzyszyły już doświadczonej osobie w zetknięciu z „amerykańską” rzeczywistością?
– Teksas to centrum reiningu. To stan z wieloletnią tradycją jeździecką i myślę, że jeszcze bardzo długo będziemy czerpać wzorce dotyczące hodowli, treningu. Zajmując się kilka lat reiningiem w Polsce, mam satysfakcję, widząc, jakie ogromne postępy poczyniliśmy w „polskim west’cie”. Pamiętam przecież czasy, kiedy jedynym reiningowym koniem AQH był Miles O’Rima, a dzisiaj konie polskich hodowców odnoszą pierwsze sukcesy na arenach międzynarodowych.
Czy przez kilka miesięcy pobytu w USA udało Ci się przeanalizować tamtejszy system pracy w taki sposób, by móc zaimplementować wybrane rozwiązania również w kraju. Nie tylko stricte szkoleniowe, związane z przygotowywaniem koni, ale hodowlane czy organizacyjne?
– Tak. Właściciel „Janiowego Wzgórza” Pan Janusz Miłek jest osobą, której bardzo zależy na przeniesieniu najlepszych wzorców treningowych i hodowlanych. To właśnie dzięki jego wsparciu mogę realizować aspiracje sportowe i szkoleniowe. Wspólnie pracujemy nad wyhodowaniem jak najlepszych koni reiningowych i stworzeniem z „Janiowego” profesjonalnego ośrodka treningowo-hodowlanego.
A ludzie? Jak przebiegała współpraca i kontakty z innymi jeźdźcami, ale przede wszystkim gospodarzami?
– Kathy i Scott to fantastyczni ludzie, którzy swoje sukcesy zawdzięczają ciężkiej pracy. Są doskonałym przykładem spełnienia „amerykańskiego snu”. To motywuje i pokazuje, że warto ciężko pracować, żeby spełnić swoje marzenia. Mieliśmy bardzo rodzinną atmosferę nie tylko w pracy, ale i poza nią.
Wrócisz tam? Czy są takie plany?
– Myślę, że tak. Założeniem Janusza Miłka oraz moim jest kontynuacja współpracy ze Scottem. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, mam nadzieję, że niebawem będziemy mogli go gościć na „Janiowym Wzgórzu”.
To wspaniała wiadomość! Będzie to współpraca pod kątem szkoleniowym czy też hodowlanym?
– Myślę, że na początku przede wszystkim szkoleniowym, jednak mam nadzieję, że w przyszłości rozwinie się to również pod kątem hodowlanym.
Powróćmy do Polski. Twój wyjazd stał się możliwy dzięki wieloletniej współpracy z „Janiowym Wzgórzem” Anny i Janusza Miłków. Jakie były początki Twojej przygody z rzeszowskim ośrodkiem?
– Na „Janiowym” jestem od prawie czterech lat. Po skończeniu studiów licencjackich chciałem się przekonać, czy praca z końmi to faktycznie mój sposób na życie, czy muszę wybrać inną drogę. Od początku współpraca z Szefem układała się pomyślnie i Rzeszów stał się nie tylko moim miejscem pracy, ale również domem. Poznałem tu wiele przychylnych mi osób oraz pozyskałem sponsora – Marmę Polskie Folie Rzeszów.
Trening i hodowla koni, pensjonat, restauracja to wszystko wypełnia ofertę ośrodka – Ty odpowiadasz za część hippiczną. Jakie są główne cele waszej działalności? Sport, rekreacja, hodowla AQH?
– Przez te cztery lata stworzyliśmy zespół, który jest w stanie podołać wszystkim tym celom. Mam nadzieję, że nasze zaangażowanie przełoży się na zaspokojenie wymagań wszystkich klientów. W dalszej perspektywie mamy zadaszenie zewnętrznej areny, nowe wybiegi dla ogierów. Jesteśmy w trakcie rozbudowy zaplecza restauracyjno-hotelowego, ponieważ chcielibyśmy w przyszłości móc organizować duże imprezy sportowe. Rozszerzamy ofertę kolonii dla dzieci i młodzieży, gdyż z roku na rok cieszy się ona coraz większym zainteresowaniem.
A z jakimi liniami hodowlanymi związaliście swoje plany sportowohodowlane? I co podyktowało właśnie taki wybór?
– W miarę możliwości pozyskujemy topowe linie reiningowe, na których opieramy swoją hodowlę. Wybór ten jest dyktowany osiągnięciami sportowymi koni. Nie chcę jednak jeszcze zdradzać szczegółów – poczekajmy aż młode będą na wybiegu. Obiecuję, że rodowody umieścimy na naszej stronie internetowej.
Na co dzień prezentujesz na arenach różne konie. Opowiedz kilka słów właśnie o nich, codziennej pracy, systemie treningowym, charakterach i oczekiwaniach względem nich?
– Temat rzeka… Może skupmy się na jednym wyhodowanym w naszym ośrodku – JM Little Reckles. Zaczęliśmy pracę, gdy koń miał dwa lata. Moim celem było przygotowanie konia do zawodów NRHA Futurity w Roleski Ranch. Od samego początku Reckles wykazywał dużą chęć do pracy – ten koń ma charakter sportowca. Wiem, że na zawodach da z siebie wszystko i mnie nie zawiedzie. Razem wykonaliśmy pracę , która zaowocowała II miejscem w NRHA Futurity 2010 Roleski Ranch. Mam do niego ogromny sentyment, bo cenię konie, które pomimo pewnych ograniczeń fizycznych mają ogromną wolę walki. Ograniczenia fizyczne to coś, z czym każdy sportowiec spotyka się na co dzień, jednak nie wykluczają one przyszłego sukcesu sportowego. To trening jest właśnie po to, aby owe ograniczenia minimalizować. Dla mnie Reckles to właśnie taki sportowiec, który poprzez swój codzienny ciężki trening przezwycięża swoje słabości, rozwijając swoje umiejętności.
Twoje występy sportowe wiążą się nie tylko z materiałem należącym do ośrodka, to także prezentacja koni klientów, np. KS Whizaway, z którym odnosiłeś sukcesy w minionym sezonie. Ten koń to szczególny przypadek, ponieważ poprzednio dosiadał go Aleks Jarmuła – twój mentor i wieloletni trener, co było też nie lada wyzwaniem, by utrzymać poziom występów. Ostatecznie udało się. Co prawda jest to rzecz naturalna w hippice, ale ze względu na relatywnie niewielką wielkość polskiej branży „west” szczególnie widoczna. Trudno jest trenerowi w takiej sytuacji? Oczekiwania, porównania, komentarze…
– Aleks był moim pierwszym trenerem, to on zaraził mnie reiningiem, ale na przestrzeni tych kilku lat wypracowałem swój własny styl i mam nadzieję, że mój sposób pokazania tego konia również znalazł swoich zwolenników.
A jaki jest styl Rafała Dolaty? Na co starasz się położyć nacisk nie tylko podczas szkolenia, ale również w trakcie prezentacji konia na arenie?
– Każdy z nas w inny sposób pokazuje konia. Jeżeli ktoś kiedykolwiek widział mnie podczas przejazdu, wie, czym różnię się od innych. Zarówno podczas szkolenia, jak i prezentacji konia na arenie staram się być maksymalnie spokojny i opanowany. Wiem, że moje emocje przekładają się na zachowanie konia. Nie boję się również użyć areny do tego, aby skorygować konia podczas przejazdu. Niejednokrotnie zdarzało się, że przejazd traktowałem w kategoriach treningu, gdyż atmosfery zawodów nie da się odtworzyć podczas codziennego szkolenia w ośrodku.
Wspomniałem o Aleksie. Jesteś jego wychowankiem i przez lata reprezentowałeś barwy WRTC Furioso. Pamiętam Cię jeszcze z I Mistrzostw PLWiR, podczas których jako nastolatek zdobyłeś trzecie miejsce Pole Bending Junior na klaczy Justa. Pole Bending i reining to zgoła inne konkurencje. To była naturalna ewolucja, dokonana przy udziale Aleksa? Czy stały za tym inne powody?
– Nie wiem, czy pamiętasz, ale na wspaniałej Juscie zająłem również III miejsce w Barrel Race (śmiech). W tamtych czasach w Polsce nie było zbyt wielu koni reiningowych, a i moja wiedza na temat reiningu była uboga. Zarówno ewolucja dyscypliny, jak i wsparcie Aleksa spowodowały, że jestem tu, gdzie jestem.
Czy oprócz Aleksa byli jeszcze inni nauczyciele? Skąd czerpałeś i nadal czerpiesz wiedzę?
– Odbyłem szkolenia z Klarą Salkovą, Ivanem Cernochem, Wojciechem Adamczykiem, Rickym Bordignon, Scottem Buckley’em, Thomasem Martinekiem, Mattem Millsem. Były oczywiście też kilkumiesięczne treningi z Tonem de Roy i wspomnianym Scottem McCutcheonem.
A konie? Czy przez dekadę pracy masz już obraz idealnego materiału do szkolenia? Jakie cechy powinien mieć taki koń i które z już dosiadanych miały ich najwięcej?
– Najbardziej zbliżone do mojego ideału były, co nie powinno dziwić, konie, które miałem okazję trenować w Teksasie. Były to konie dobrych linii reiningowych i z dużym potencjałem – po prostu wsiadasz na konia i wiesz… Dobrze się czułem, dosiadając konie po Gunnerze, Custom Crome, Inwhizable. Są to konie nastawione na współpracę. Jednak nie muszę szukać aż tak daleko. Obecnie w stajni mamy dwulatki z ogromnym potencjałem. Są dobrze zbudowane, mają doskonałą psychikę, a ich pochodzenie może stać się gwarantem przyszłych sukcesów.
Lawirując pomiędzy przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, z młodzika ścigającego się pomiędzy tyczkami przeistoczyłeś się w prawdziwego reinera, stając w jednym szeregu nie tylko ze starszymi kolegami, ale i nauczycielami. Jakie są Twoje dalsze plany na przyszłość? Starty krajowe, zagraniczne? PLWiR, AQHA, NRHA czy FEI? Dróg jest wiele, którą wybierasz?
– W tym roku najprawdopodobniej skupię się na startach krajowych. Na dzień dzisiejszy nie planuję startów FEI.
Czym podyktowany jest ten wybór? Nie chcesz wzorem kolegów walczyć o miejsce w Kadrze Narodowej?
– Bardzo chciałbym walczyć, ale najprawdopodobniej w tym roku nie będę miał konia, na którym mogę startować konkurencję FEI. Dla niewtajemniczonych – musi to być koń, który ma ukończone sześć lat.
Na koniec, stając się głosem wielu nastolatków marzących o karierze jeździeckiej, chciałbym zapytać, jaka jest recepta Rafała Dolaty na sukces w branży? Sukces w szerszym znaczeniu, a zatem zawodową i satysfakcjonującą pracę z końmi – bez potrzeby posiłkowania się zarobkami z innych źródeł?
– Ciężka praca i trochę szczęścia. Ja na swojej drodze spotkałem przychylnych ludzi, dzięki którym mogę realizować się zawodowo. Dzięki temu moja pasja jest moją pracą.
Dziękuję za rozmowę i z niecierpliwością czekam na dalsze osiągnięcia.
– Dziękuję i zapraszam wszystkich do Ośrodka Jeździeckiego „Janiowe Wzgórze”!