Tekst: Małgorzata Odyniec
Foto: archiwum Krzysztofa Derdzikowskiego
Nasi wędrowcy spędzają noc w Chatgalu. Śpią w jurcie. Wcześniej udało się ustalić trasę rajdu i cenę wynajęcia koni i Pudża jako przewodnika.
Rano zostają poczęstowani herbatą – czyli čajem. Aby ich szczególnie uhonorować, gospodarze słodzą ją. Normalnie herbatę się soli, dolewa mleka, a zimą tłuszczu z baraniny lub masła. Chatgal to maleńka osada na skraju południowego brzegu jeziora Chubsugul. Domki przeplatają się z jurtami. Najważniejszą instytucją jest stacja benzynowa. Paliwo, które nawet często tu bywa, tankuje się, kręcąc korbą dystrybutora. Płaci się, odejmując cyfry przed i po zatankowaniu i mnożąc różnicę przez cenę paliwa. Rano przepakowują bagaże do skórzanych juków. Zabierają konia jucznego, który dźwiga sakwy z jedzeniem, namiot i karimaty. Niestety, koń zamiast usprawnić podróż, spowalniał ją. Po przejechaniu pierwszych kilometrów czują się rozczarowani. Według Pudża, trasa, którą obmyślili, „jeżdżąc palcem po mapie”, jest nie do przebycia w tak krótkim czasie. Istnieje niebezpieczeństwo, że Cacani, Ałmas i święte miejsca będą znali tylko z opowieści. Stawiają jednak na swoim. Drogę przez góry, obliczoną przez Mongołów na 14-16 dni jazdy, zdołali przebyć w 10 dni i nocy. Wyciskali z koni i przewodnika ostatnie poty, jadąc po 12-15 godzin dziennie. – Pudże wypominał nam ciągle, że nie jesteśmy takimi turystami, do jakich przywykł. Trochę się awanturował, że w taki sposób się nie podróżuje, ale pod koniec widać było, że nas szanuje – opowiada Krzysztof Derdzikowski. – Początkowo przez trzy dni jechaliśmy wzdłuż brzegów jeziora, biwakując na przyjeziornych łąkach, aby konie wypasane nocą nabrały sił. Wokół roztaczały się przepiękne widoki. Z jednej strony Góry Chubsugulskie, stanowiące potężną, boczną grań Sajanu Wschodniego, z drugiej strony jezioro Chubsugulskie, nazywane małym Bajkałem, bo ma 130 km długości i ponad 20 m głębokości. Czysta woda do picia, niczym nieskażone powietrze, marne wyżywienie i dużo ruchu, to jest to, czego organizm człowieka najbardziej potrzebuje. Przekonałem się o tym, robiąc po powrocie badania profilaktyczne. Wyniki były super. Mongolia to jedno, ogromne sanatorium. Niedoceniane, bo niewielu się tu kuruje, a na pewno warto! – dodaje. Syberyjska modrzewiowa tajga pokrywająca zbocz gór daje schronienie dzikim drapieżnikom i parzystokopytnym. Spotkać można tam też „kwiat nieba”, wpisaną do mongolskiej czerwonej księgi roślinę z rodzaju Saussurea, uważaną przez Mongołów za święty kwiat. Każdego lata w szczególny, błogosławiony dzień, który musi być pogodny i bezwietrzny, grupy pielgrzymów ruszają na jego poszukiwania. „Kwiat nieba” uświęca miłość, ma magiczną moc uzdrawiania i spełniania cicho wyszeptanych życzeń. W czasach komunizmu te wierzenia i praktyki religijne były zakazane, teraz odżywają. Mity i legendy o czterometrowych potworach wynurzających się z jeziora i atakujących ludzi tuż przed deszczem nie odstraszyły naszych wędrowców. Nie zważając na zagrożenie, pili wodę prosto z jeziora i mimo lodowatej wody, kąpali się w nim. Pudże początkowo nie narzucił szybkiego tempa jazdy. Tempo spowalniał jeszcze juczny koń. – Po ubiegłorocznych przeprawach przez góry w Buriacji i nabytych tam doświadczeniach, uważam, że szybciej można się poruszać, jeżeli każdy ma przytroczone bagaże do swojego konia. Ale co kraj, to obyczaj. Mongołowie na konia jucznego wybierają konie gorsze, czasem już nienadające się do jazdy wierzchem. W ciągu pierwszych dwóch dni jazdy z rzadka napotykaliśmy też innych turystów. Z Anglii, Afryki Południowej, grupę polskich studentów – też na koniach. Mijając ich, popisywaliśmy się. Stawaliśmy w kłusie, w strzemionach, ręce trzymając w górze lub ścigaliśmy się galopem. Wszystkich grzecznie pozdrawialiśmy po mongolsku: „sajn bajnuu”. Z tych spotkań Magda nie była do końca zadowolona! Liczyła na dziewicze odkrycie śladów Ałmacha, gdzie indziej zwanego Yeti. Słyszeliśmy, że jest od czasu do czasu widywany w tych regionach. Pragnęła dotrzeć do miejsc nietkniętych stopą ludzką – opowiada Krzysztof. Później życzeniu Magdy stało się zadość. W tak dalekie strony turyści się nie zapuszczają. Może boją się spotkania z Ałmachem? Skośnooki Pudże śpiewa mongolskie ballady. Mimo że nie rozumieją ani słowa, czują, że opowiadają o miłości, zwycięskich bojach, dalekich wyprawach i rączych koniach. W rewanżu i oni mu śpiewają, a potem nawet uczą „Sokołów”. Nauka kozackiej pieśni idzie mu wybornie. Podróż jest męcząca, jedzą rzadko i niewiele. Nasi wędrowcy nie potrafią łapać ryb, a Pudże, zgodnie z tradycją, uważa, że to, co żyje w wodzie, ma tam pozostać i im nie pomaga. Jedzą to, co mają w sakwach. Polacy konserwy, „gorące kubki”. Pudże próbuje tych przysmaków wyłącznie z grzeczności. Sam jada dwa razy ziennie. Na posiłek składają się dwa kawałeczki suszonego pseudoserka, dwie kromki twardego pierniko-chleba i cienka zupka z wody i paciorków suszonej baraniny. Herbatę ma swoją, mongolską, sprasowaną jak skałę. Przed wrzuceniem do kociołka z wodą lub zupą trzeba ją odłupać kamieniem. W czasie jazdy nauczył Magdę i Krzysztofa gasić pragnienie za pomocą żucia młodych pędów modrzewia. Są gorzkie, ale skuteczne. W nocy trzeba wstawać i kontrolować konie, czy nie uciekły lub nie zaplątały się w gałęzie. Nie mogą wtedy jeść i tracą kondycję. Powoli przykrzy im się ciągłe rozbijanie namiotu, rozpakowywanie się i ponowne pakowanie. Rano muszą suszyć rzeczy, nocna i poranna rosa jest niesłychana. Różnica temperatur między dniem a nocą dochodzi do 25°C. Pogoda stale się zmienia. Podczas podróży w dzień jest gorąco, w nocy bardzo zimno. Wysoko w górach ciągle grzmi i pada deszcz, ale niżej świeci słońce. Natura sama dba o nomadów. Zimy są bardzo mroźne, ale bezśnieżne. To bardzo ważne, bowiem Mongołowie nie robią zapasów paszy na zimę. Śnieg nazywają „białą zarazą”. Na bezleśnych stepach koczownicy w wielkich stosach gromadzą łajno. Te suszone placki są potem wykorzystywane jako opał, ale i do pokrycia dachów, tzw. bałaganów, czyli prowizorycznych szop i czasowych domów.
Dalej trasa staje się monotonna. Tylko woda, łąki, tajga, góry i bezkresne przestrzenie. Nawet nie da się pozawierać nowych znajomości, bo wokół tylko chodzące samopas jaki, konie, owce i kozy. Z nudów przesiadają się na chwilę na jaka. Jazda na nim jest niewygodna, poza galopem. Niestety, jaki długo nie mogą się nim poruszać. Magdzie nie udaje się zagalopować, na szczęście w dalszą drogę udają się na koniach. Po czterech dniach opuszczają brzeg jeziora, z korytem rzeki skręcają w góry. Wędrują między szczytami, wąwozami, korytami rzek. Wypatrują Ałmacha, a w nocy nasłuchują jego ryków. Jak głoszą przekazy, jest to stworzenie człekokształtne, ogromnej postury (2,5-3 m), całe owłosione. Głodny może być niebezpieczny. Niekiedy porywa ludzi, gustuje zwłaszcza w cnotliwych pannach. Na razie jednak bezpiecznie wędrują dalej. Mijają malownicze wodospady. Dziwią się, że wszystkie te miejsca nie mają nazw. Tu nazwy są wyjątkiem, dlatego mapy, które kupili, są bezużyteczne. Specyfiką Gór Chubsugulskich są często pozornie suche łożyska rzek. Rwąca woda płynąc przez wapienne masywy, wypłukuje je i drąży podziemne korytarze, potem nagle wypływa spod ziemi, aby za jakiś czas znów się pod nią schować. Woda wydrążyła też mało znane i niespenetrowane jaskinie. Koryta wypełniają się podczas roztopów i ulewnych deszczy. Co ciekawe, w Mongolii większość rzek jest okresowa i bezodpływowa. – Postanowiliśmy wydłużyć nasz rajd. Przekonaliśmy Pudżego do przejścia gór w poprzek, aby dotrzeć do Doliny Darchackiej, spenetrować ją i objechać zasiarczone jeziora, a potem inną drogą wrócić do Chatgalu. Targujemy się z naszym przewodnikiem tylko o ilość dni na pokonanie trasy. Jeśli on wyznacza trzy – dla nas to jest półtora. Przecząco kręci głową i mamrocze, że to niemożliwe. Jednak zawsze stawiamy na swoim. Jasne, że normalnie powinno robić się biwaki nocne około godziny 18-19, rozglądając się za dobrym pastwiskiem dla koni, wodą do picia i drzewem na ognisko. Szuka się suchego miejsca na biwak. Jednak nieodparty „zew poznania” skłania nas do „ciśnięcia”, do późna w nocy. Jeżeli Pudże chce robić biwak za wcześnie, twierdząc, że następna „woda” będzie dopiero za 20-30 km, to pokazujemy, że słońce jeszcze całkiem nie zaszło, a w górach zawsze gdzieś jest woda. Zabrałem ze sobą kilka zdjęć z poprzedniej wyprawy w góry w Buriacji. Pokazuję Pudżemu trudy tamtejszych przejazdów. Wpływam na jego ambicję. Tłumaczę rękoma i obrazkami, że to my, tam nie nadążaliśmy za Buriatem. On nas w Sajanach ciągle poganiał i wyciskał z nas „siódme poty”. Jednak Pudże urodzony jeździec i pasterz zaczyna być zmęczony. Wykrzykuje, że nie jesteśmy dobrymi turystami, że w górach można zrobić najwyżej 50-70 km dziennie. Podpuszczamy go, wyrysowując na papierze historyjki, że wojownicy Czyngis-chana z pewnością pokonywali 120 km w ciągu doby. Lekko się wtedy obrażał. Nie patrzył w naszą stronę. Stawał się obcy. Udobruchany poczęstunkiem – cygaretką – zgadza się jechać dłużej i dalej. Raz się jednak postawił nie chciał dłużej jechać. Ruszyliśmy wtedy sami galopem do przodu, zostawiając go medytującego na skale. Po chwili zwolniliśmy tempo jazdy, mając nadzieję, że jednak nas dogoni, nie zostawi samych, bo i tak byśmy się w tych wielkich górach pogubili. Dogonił nas wreszcie, ale tym razem to on miał rację. W nocy na biwaku wody nie było. Przyszło gotować zupki i herbatę z wody nabranej z niewielkiej kałuży, a konie musiały zaspokoić pragnienie nocną rosą – opowiada Krzysztof.
Wreszcie jedno marzenie się spełnia i któregoś dnia napotykają na obozowisko Cacanów. Na spotkanie wybiegają im renifery. Niektóre mają obcięte lub połamane rogi. To Chińczycy je skupują, aby wytwarzać lekarstwa lub afrodyzjaki. Nędzne grosze uzyskiwane ze sprzedaży rogów to jedyny dochód Cacanów. O dobrostanie zwierząt nikt nie myśli i reny są osłabione. Cacani to tajemnicze mongolskie plemię. Spokrewnieni są z Tuwińcami, mieszkającymi po stronie rosyjskiej. Przybyli w te rejony przed wiekami z terenów dzisiejszej Turcji. Część z nich uciekła z Tuwy przed represjami Stalina. Są dwujęzyczni. Między sobą rozmawiają po swojemu, a z obcymi po mongolsku. Wyznają szamanizm i są bardzo zabobonni. Panuje kult nieba, ognia, przodków i ducha gór Sagio. Nie budują jurt, lecz szałasy podobne do indiańskich tipi. Ich kultura również różni się od mongolskiej. Wysoko w górach hodują renifery i przenoszą się wraz z nimi na coraz to inne pastwiska. Renifery służą jako zwierzęta juczne, mogą przenieść trzy razy więcej niż konie czy jaki. Duże, dorosłe osobniki służą jako wierzchowce. Mięso jest przednie, chyba lepszego na świecie nie ma. Cacani nie mają żadnego dobytku, ale wydają się szczęśliwi. Nie chcą posyłać dzieci do szkół, jednak część młodych ucieka w niziny. Zimą w górach mrozy dochodzą do -50°C. Wtedy schodzą niżej w pobliże jurtowisk mongolskich. – Obecnie nie są aż tak tajemniczy. Dostosowali się do turystów i schodzą małymi grupkami w niższe partie gór. Kupujemy z Magdą ich ubrania ludowe: deli, czapki, nóż z kości rena, bat z koziej nogi z rzemykiem. Bat jest inny niż mongolski. Tu rzemyk służy do poganiania, u Mongołów to ozdobna pałka drewniana, a rzemyk służy jako rączka – dodaje Krzysztof. – Cacani częstują nas mięsem z renów i herbatą z solą, mlekiem i tłuszczem. Dzieciom pokazuję sztuczki na palcach – są rozbawione. „Ręczne” wymiany poglądów i uprzejmości dobrze się układają. Wszyscy są wyjątkowo mili i gościnni. Zapominam o częstych u nich kazirodczych związkach spowodowanych brakiem dopływu „świeżej krwi”. Z powodu naszego jasnego koloru włosów, uważnie nas oglądają, a nawet dotykają. W zamian za te obmacywania częstują miseczką mleka reniferów.
Ruszają dalej. Po drodze do Doliny Darchackiej spotykają dwóch skośnookich jeźdźców ubranych w tradycyjne mongolskie stroje. Ojciec z synem wyjechali na zakupy. Bagatelka, konno to dwa dni w jedną stronę. Przyłączają się do naszych wędrowników. – Wspólnie biwakujemy nad górską rzeką i razem jemy posiłki. Noc spędzają dzięki nam komfortowo. Nie jak normalnie, przykryci folią na szmatach końskich, ale w namiocie Pudżego. To dla nich gratka i doceniają ten luksus. Jeden z nich – ojciec – ciągle jest uśmiechnięty. Bez przerwy w szerokim uśmiechu szczerzy piękne, białe zęby. Twarz ma ciemniejszą niż inni Mongołowie. Ma bardzo sympatyczną fizjonomię, emanuje od niego jakieś ciepło i życzliwość. Obserwuję go nieustannie urzeczony. Na kolację gotujemy wspólną zupę i herbatę mongolską. Częstuję ich naszą puszką. Chcę ją zakopać, ale ten starszy z nowych towarzyszy podróży starannie ją wylizuje i wybiera chlebem resztki. Nie, nie z głodu, a z szacunku. To mi się bardzo podoba. Takie tu zwyczaje. Jedzenia się nie marnuje i nie wyrzuca, trzeba je szanować, a szacunek objawia się w Mongolii do wszystkiego. To bardzo pouczające. Szacunku do pożywienia uczymy się w kościołach i na lekcjach religii, ale nie zawsze o tym pamiętamy. Tu w Mongolii pożywienie to dobro, a poszanowanie jedzenia to normalka. Daje się to bez trudu zauważyć. I ten pietyzm dla pożywienia widać było u tego Mongoła – opowiada Krzysztof. Wspólnie przedzierają się przez bagna. Zaczyna być niebezpiecznie, konie się zapadają. Jednak Krzysztof z Magdą się nie boją. Wierzą w instynkt zwierząt i Mongołów. Przecież oni też chcą przeżyć. Powiększające się bagna to znak, że schodzą na drugą stronę gór Chubsugulskich. Z daleka widać już jakąś miejscowość. Jurtowiska i drewniane domki to Renchinlhumbe. Widok „metropolii” cieszy. Będzie można uzupełnić zapasy. Przebierają się w zakupione u Cacanów ubrania i szpanerskim galopem wjeżdżają do osady. Pozostawiamy ich w tym miejscu. Za miesiąc dalsze przygody Derdzikowskich na mongolskim szlaku.