Tekst: Małgorzata Odyniec Foto: Anna Dąbrowska-Karasowska, Ryszard Kraśny
Kontynuujemy opis przygód członków gdańskiego AKJ na rajdowych szlakach. W środku zimy przekornie udamy się do Etiopii. Tym razem pojechali w piątkę, znani naszym czytelnikom Anna Dąbrowska- Karasowska i Krzysztof Derdzikowski oraz Aurelia Kaliczyńska, Ryszard Kraśny i Ania Lukiewska – klubowy narybek.
Organizacja wyprawy rozpoczęła się od poszukiwania kogoś, kto może umożliwić bezpośredni kontakt z miejscowym biurem turystycznym. Przez przypadek do Ani odezwał się jej znajomy Andrzej Zarzecki – miłośnik Etiopii, który ten kraj odwiedza kilka razy w roku. Jego sarkazm nie zraził naszych podróżników. – Niestety, ludzie w Polsce bardzo mało wiedzą o Etiopii. Generalnie wydaje im się, że Polska to jakiś znaczący w świecie kraj, a Warszawa to metropolia. Etiopia przez zbieg różnych, często niezależnych od jej mieszkańców okoliczności, jest rzeczywiście państwem biednym. Ale na przykład chrześcijaństwo przyjęli jako religię państwową w IV w. Nasi przodkowie ganiali wtedy po puszczach, czcząc różne pogańskie bożki, a na chrzest musieli czekać jeszcze kilkaset lat. Dla kogoś, kto nie wyjeżdżał poza Europę, spotkanie z Afryką to rzeczywiście szok kulturowy. Aczkolwiek w ramach aklimatyzacji można pojechać do cygańskich slumsów na Słowacji, nie różnią się od tych w Addis Abebie. Z chorób zakaźnych panuje tam AIDS, ale zarazić się jest trudno. Etiopia to generalnie bezpieczny kraj. W stolicy jest jak w każdym dużym mieście, a na prowincji bezpieczniej niż u nas – powiedział. Rajd miało zorganizować miejscowe biuro turystyczne. Wstępny plan zakładał 10-dniową wędrówkę na północy Etiopii, w dolinie Błękitnego Nilu i kilkudniowe zwiedzanie okolicy już bez koni. Wbrew dobrym radom zatroskanych znajomych, wyruszyli w ostatnich dniach października 2009 r. na spotkanie z Afryką. Wylądowali w Addis Abebie w nocy. Z lotniska odebrał ich Andrzej i już na wstępie zakomunikował, że zmieniły się plany i zamiast podziwiać Nil, udadzą się w góry Bale. Jest to mało uczęszczany rejon na południowy wschód od stolicy.
– Jeszcze tej samej nocy, ku przerażeniu Andrzeja, ruszyliśmy ubrani w płaszcze jeździeckie, kowbojki i kapelusze popatrzeć na nocne życie Addis Abeby. Na ulicy pełno było knajpek, z zewnątrz wyglądających na blaszane garaże. Wewnątrz miejscowi bawili się w najlepsze przy muzyce. Chętnie do nich dołączaliśmy. Mówiono nam, że biali nie zapuszczają się w te rejony. Koledzy byli pod wrażeniem przepięknych kobiet o ciemnej cerze, ale europejskich rysach – opisuje pierwsze afrykańskie wrażenia Ania. Po krótkim odpoczynku w eleganckim hotelu, udają się na zwiedzanie stolicy i szukanie śladów imperium. W Muzeum Narodowym obejrzeli szkielet Lucy (żeńskiego osobnika z gatunku Australopithecus afarensis odkrytego w 1974 r. na północy Etiopii), skamieliny dawno wymarłych zwierząt, a także tron i szaty koronacyjne ostatniego cesarza1. Aurelia nie omieszkała pozować do zdjęcia w cesarskiej wannie. W katedrze Św. Trójcy odwiedzili grobowiec pary cesarskiej. Koniecznie chcieli też zwiedzić słynne Merkato, czyli największy we wschodniej Afryce targ pod gołym niebem. Niestety, zawiedli się. Był to prymitywny „chiński market”, brudny, zatłoczony i pozbawiony egzotyki. Syci wrażeń dwoma jeepami jadą na południowy wschód do Parku Narodowego Bale w górach Bale, które sięgają do wysokości ok. 4000 m. Jedzie z nimi Andrzej, dwóch kierowców, przewodnik i dopiero po dwóch dniach podróży zorientowali się, że z tyłu w bagażach podróżował też kucharz. Zaskakują ich widoki, zielona sawanna porośnięta ciernistymi krzewami i charakterystycznymi akacjami, które dają cień. Wokół jezior krążą niezliczone ilości ptactwa, rybacy łowią ryby. Po drogach przemieszcza się wielu pieszych niosących na głowach głównie chrust, drewno lub wodę w glinianych baniakach. Czasami towar przewozi się na osłach, mułach lub sporadycznie na koniach. Fascynuje ich widok kobiet pracujących na bambusowych rusztowaniach przy budowie nawet bardzo wysokich obiektów. Nie ma co liczyć na samotność. Gdy zatrzymują się na pustkowiu, nagle jak spod ziemi wyrastają tłumy dzieci. Kierują się na wschód, w stronę miejscowości Goba, gdzie jest bardzo mało turystów. Po drodze wypatrują hien polujących nocą. Gdy docierają do schroniska, w górach jest już ciemno i chłodno. Ktoś proponuje im ogrzanie się w saunie. Chętnie korzystają, choć Afryka to ostatnie miejsce, gdzie spodziewaliby się spotkać ten wynalazek. W schronisku spotykają turystkę, która świetnie mówiła po polsku. Jej rodzice po wojnie zostali w Anglii, a ona kilka lat wcześniej uczyła angielskiego w Jemenie i Etiopii. Ona i inni spotkani turyści ostrzegają, że to ostatni dzwonek, aby zobaczyć Etiopię zanim zadepczą ją tłumy ludzi i rozpanoszy się komercja. Dla naszych wędrowców oznacza to kolejną zmianę planów. Południe kraju jest wyprawą do świata sprzed wielu setek lat i szkoda byłoby stracić taką okazję.
Na razie jednak udają się do wioski po konie. Zwierzęta mają na sobie prymitywnie powiązane sznurkowe ogłowia i równie prymitywne siedziska. Do obsługi każdego konia oddelegowany jest jeden miejscowy, którego zadaniem jest pomagać podróżnikom. Jest to ich jedyny zarobek, więc mimo że pomoc jest zbędna, nasi wędrowcy godzą się na nią. Zresztą obsługa jest wliczona w cenę wynajęcia konia. Koniki są spokojne, ale skore do urządzania galopad po płaskowyżu. Z końskiego grzbietu łatwiej podglądać przyrodę. Mijają wodospady i rzeki. Dzikie zwierzęta nie boją się koni, więc można je oglądać z całkiem bliska. Na tym niecodziennym safari oglądają guźce, przeróżne gatunki małp i antylop. Park Narodowy Bale jest objęty opieką państwa. Mieszkają w nim strażnicy, którzy dbają o porządek, florę i faunę. Na trasie wędrówki można spotkać stada krów wypasane przez pasterzy na koniach. Zastanawia fakt, że tylko mężczyźni jeżdżą. Towarzyszące im kobiety idą pieszo obok konia. Teraz też jasne się staje, dlaczego na liście niezbędnego w Etiopii ekwipunku znalazły się parasolki. Podczas padającej mżawki miejscowi jeźdźcy często z nich korzystają. W trakcie konnej eskapady zapada ostateczna decyzja, aby porzucić siodła dla samochodów i udać się na południe na spotkanie z dziką Afryką. Jeepami pojadą szukać niezwykłych plemion, wielkiej przygody oraz zobaczyć przemijający świat. Stanowczo bycie przewodnikiem tej grupy wymaga anielskiej cierpliwości. Ciągle wpadają na coraz to nowe pomysły, a to pojechać w boczną drogę, a to zwiedzić pierwszą napotkaną wioskę, to znów zanocować w hoteliku, o którym przewodniki piszą, że nie nocują tam obcokrajowcy. Żywią się w restauracjach, w których można zjeść tanie i smaczne potrawy. Czasami pozwalają wykazać się swojemu kucharzowi. – Któregoś wieczoru, spacerując po mieście, trafiamy do miejscowego przybytku uciech. Obsługa jest zszokowana, bo nasi panowie domyślili się wcześniej i zostali na zewnątrz, a do środka weszłyśmy tylko my – baby. Nie spotkałyśmy się z nieprzyjemnym traktowaniem. Najmniej przyjemnie było w Shashemene – kolonii rastafarian. Ludzie tam żyjący, wbrew temu co głosi ich filozofia, byli niemili, stale pod wpływem środków odurzających. W trakcie podróży jeden z naszych kierowców zamiast patrzeć na drogę, stale wpatrywał się w naszą młodą koleżankę Anię. Jest nią oczarowany i ciągle na coś wjeżdżał, przebijając opony. Wiele razy musieliśmy zdejmować z dachu bagaż, zmieniać koło, a potem zapalać jeepa „na pych”, bo miał zepsuty rozrusznik – z humorem opowiada druga Ania.
Po drodze poznają kolejne plemiona. Plemię Konso słynie z kolorowych spódnic w paski. Zajmuje się tarasową uprawą zbóż, a jego wioski są pięknie położone na ścianach kanionu. Plemię Woito wzięło swą nazwę od rzeki, która dostarcza im pożywienia i utrzymuje ich. W dolinie rzeki Omo żyje najliczniejsze plemię Hammerów. Wyróżniają się przepięknymi strojami wykonanymi ze skóry, z naszytymi koralikami, noszą bransolety i obręcze. Ciało smarują specjalnym tłuszczem zmieszanym z ochrą. – Zapraszają nas do siebie do wioski na tradycyjne tańce. Chcieliśmy przenocować z nimi w ich chatkach na klepisku, ale ostatecznie wybraliśmy nasze namioty. Z naszą młodą Anką zaprzyjaźniają się dwie nastolatki i zapraszają do tańca. Następnego dnia zabierają się z nami na targ. Jest niesamowity, widzimy tam autentyczny handel wymienny. Jesteśmy jedynymi turystami i możemy podpatrzeć prawdziwe życie. Na targu, z pomocą naszych nowo poznanych koleżanek, kupujemy stroje ze skóry (zdejmujemy je prosto z Hammerki), wspaniałe pojemniki na wodę zrobione z owoców i patyczki do czyszczenia zębów. W jedynym sklepie Krzysztof wykupuje cały zapas obuwia – sandałów z opon, aby je potem rozdać miejscowym. Oni i tak dalej zazdrośnie patrzą na nasze sandały. Pozbywamy się ich, a także większości ubrań. Od tej pory z Anką chodzimy w kowbojkach (na gołe nogi) i odkrywamy, że są to cudowne buty, nie tylko na konie – opowiada Ania. Za pewną opłatą dane jest im zobaczyć obrzęd tradycyjnej męskiej inicjacji. Z całej okolicy, znad wyschniętej w tym czasie rzeki, schodzi się całe plemię. Mężczyźni wykonują rytualny taniec z biczowaniem panienek, które traktują to jako wyróżnienie – im więcej blizn, tym większe powodzenie. Później młodzieniec przechodzi przez jakieś nieodgadnione przez białych obserwatorów rytuały i na końcu nagi skacze przez 7 byków. I już jest godny poślubienia wybranki. Malownicze widowisko obserwowało ze 20 turystów, więc przypominało troszkę pokazy cepelii. Najgorsze wrażenie robiły kobiety, ubrane w europejskie podkoszulki – był to pewien zgrzyt. Miejscowi przemieszczają się pieszo na boso. Ich jedynym wyposażeniem jest drewniany stołeczek, który służy do siedzenia i jako poduszka do spania. Wszyscy są smukli i wysportowani. Następnym plemieniem jest Mursi. Słynie ono z dzikości. Jego członkowie nacinają swe ciała i wkładają w nacięcia na uszach czy wargach różne przedmioty, najczęściej gliniane talerze. Potwornie oszpeceni malują swe ciało w białe pasy. To celowe oszpecanie się miało chyba na celu zniechęcenie handlarzy niewolników. Są najmniej miłym plemieniem napotkanym przez naszych wędrowców. Ekipa AKJ dociera już do granicy z Kenią. Przepływają rzekę Omo wydrążonymi w pniach łódeczkami. Na drugim brzegu rzeki żyje plemię Karo. Bardzo mili ludzie żyjący w najmniej przyjaznych warunkach. Upał zniechęca do uprawiania czegokolwiek. Panowie ratują honor grupy i piją tamtejszą kawę podawaną we wspólnej misce. Wracają ku stolicy drogą biegnącą przez Rów Mariański. Zatrzymują się w Arba Minch. Tam w hotelu walczą z małpami, które kradną im jedzenie z talerzy. – Udajemy się też na rejs po jeziorze Chamo. To największe skupisko krokodyli w Afryce. Płyniemy blaszaną, płaską łódką. Obok nas co rusz wyłaniają się olbrzymie głowy hipopotamów. Zanurzam w wodzie rękę, z nadzieją, że któregoś pogłaszczę – opowiada o swym nierozważnym pomyśle Ania. – Nie wiedziałam, że są tak niebezpieczne. Bez problemu mogą wywrócić łódkę i zaatakować człowieka. Poza tym byłam przekonana, że wyjdziemy na brzeg i pobiegamy między krokodylami. Tak jak robią to ptaki: marabuty, czaple, kormorany i pelikany. Znów nic z tego. Ponownie mnie oświecono, jak niebezpieczne i wbrew pozorom szybkie są to zwierzęta – kontynuuje Ania.
Odwiedzają też jeszcze jedno plemię – najbardziej ucywilizowanych – Dorsów. Mieszkają w wysokich chatach w kształcie głowy słonia. Miejsce jest stworzone specjalnie pod turystów. Można zobaczyć, jak tkają przepiękne tkaniny, ciekawe czapeczki, wytwarzają placki z liści palmowych. Kosztują napoju z miodu – taju. Aurelia przebiera się w strój ze skóry lamparta i wykonuje razem z Dorsami taniec wojowników. Ania, znana ze swego zamiłowania do wyszukiwania niezwykłych miejsc, wymyśla zwiedzanie ruin tradycyjnego kościoła. Ruiny z IV w. oglądają przez płot. Jest to zarys krzyża w ziemi – z tego typu ruin słynie północ kraju.
I już czeka ich ostatnia kolacja w Addis Abebie. Zafundował ją właściciel biura turystycznego. W restauracji dla turystów podziwiają pokazy tańca. Im dalej na północ, tym wyższe części ciała są używane w tańcu. Na południu uczono naszych wędrowców tańca samych stóp, tu kobiety tańczą głowami. Rajd konny po Etiopii był wprawdzie szczątkowy, ale pozwolił poznać faunę i florę gór.
Rajd na koniach mechanicznych był równie ciekawy, dał możliwość poznania odchodzącej już do historii kultury dzikich plemion.
1 Haile Selassie I (1892-1975) panował w Etiopii w latach 1930-36 i 1941-74. Oficjalnie używał etiopskiego imienia, które znaczy „Zwycięski Lew Plemienia Judy, Wybraniec Boży, Król Królów Etiopii”.