Tekst: Marzanna Herzig
Foto: Piotr Filipiuk
Gdy Roman zaczynał swoją przygodę z jeździectwem cztery lata temu, będąc jeszcze w szkole średniej, w ogóle nie planował startowania. Chciał tylko trochę pojeździć konno, bo ta forma spędzania czasu wolnego wydała mu się interesująca. Potrzebował też odskoczni od nauki i okazji do poznania nowych ludzi. Ponieważ należy do osób raczej zamkniętych, a nawet nieśmiałych, uznał, że dzięki jeździe konnej łatwiej będzie mu nawiązywać kontakty. Jak bardzo poważnym problemem dla Romka były kontakty międzyludzkie, świadczy przezwisko „Krzykacz”, którego dorobił się w swojej klasie. Został tak nazwany, ponieważ niemal nigdy nie zabierał głosu, a już nikt nigdy nie słyszał, aby Romek powiedział coś bardzo głośno. Na studiach także nie stał się duszą towarzystwa i ta sytuacja już mocno mu doskwierała. I faktycznie, luźna atmosfera podczas jazd konnych korzystnie wpłynęła na Romka i zdołał nawiązać kilka znajomości. Okazało się też, że Romek ma predyspozycje do jeździectwa. Ponieważ przychodził na treningi często i zawsze był skupiony na sobie i na tym, co robi, bardzo szybko czynił postępy. Dlatego – pomimo że zarzekał się, że nie chce startować – w drugim roku jego przygody z jeździectwem trenerka zdołała go namówić na wystartowanie w zawodach skokowych. Pierwszy start był dla niego świetną przygodą: jechał bez obciążeń i w rezultacie zakończył zawody z czwartą lokatą. Ucieszył się niezmiernie tym niespodziewanym sukcesem i nabrał ochoty na dalsze starty. Jednak po kilku kolejnych występach Romek zaczął odczuwać coś dla siebie nowego: stres startowy. Nie pomagało tłumaczenie sobie, że to przecież tylko dla zabawy, że nic nie musi, że tak krótko jeździ. Stres stał się jego wiernym towarzyszem. Jego talent jeździecki powodował jednak, że pomimo silnie przeżywanych emocji bardzo często osiągał naprawdę wysokie wyniki. Gdy otworzyła się przed nim możliwość zrobienia III klasy sportowej i startowania w wyższych konkursach (do czego bardzo namawiała go nie tylko trenerka, ale także inni jeźdźcy z klubu), Romek przeżywał prawdziwe męki decyzyjne. Z jednej strony spodobało mu się startowanie, z drugiej nie to było jego pierwotnym zamiarem. W końcu jednak podjął wyzwanie. I tak z rekreacyjnego klienta stał się zawodnikiem reprezentującym barwy klubu. Ta zmiana znacząco wpłynęła na jego podejście zarówno do treningu, jak i do startów – przestał je traktować z dawnym luzem. Problem w tym, że został nauczony dobrego jeździectwa, ale nikt nie nauczył go równolegle radzenia sobie z obciążeniami, jakie wiążą się ze startowaniem i rywalizowaniem. Przecież to miała być tylko rekreacja…
Być może w tej opowieści wielu Czytelników rozpoznało jakiś fragment swojej własnej historii. A może nawet czyjaś historia jest dokładnie taka sama i ten ktoś – czytając te słowa – właśnie się zastanawia, skąd ja ją znam…
Jeździectwo jest jednym z tych nielicznych sportów, w których nie ma wyraźnego podziału między rekreacją a wyczynem. Co więcej, bardzo często realizowanym scenariuszem jest ten, w którym ktoś zaczyna jeździć dla przyjemności, a z czasem staje się zawodnikiem. Ale wcale nie musi tak być. Bo – inaczej niż w wielu innych dziedzinach sportu – gdy jakiś dzieciak przychodzi do klubu jeździeckiego, raczej nie decydują się wtedy jego losy sportowe. Na przykład w pływaniu – rodzice przyprowadzają swoje dziecko do sekcji pływackiej, żeby „uprawiało jakiś sport”, żeby miało ruch, żeby miało pasję. Dla wszystkich jest od początku jasne, że będzie trenowało po to, aby startować. Natomiast początek przygody z jeździectwem jest często wynikiem dziecięcego zachwytu koniem, rodzicielskiej pasji czy prowadzenia określonego stylu życia. To, czy nowy członek klubu w ogóle będzie startował, jest sprawą przyszłości. Taka sytuacja rodzi pewne problemy i zjawiska.
Po pierwsze – chodzi o jakość zaangażowania w proces uczenia – nauczania zarówno początkującego, jak i instruktora, na samym początku tego procesu. Wiemy, że początki w nauczaniu ruchu są niezwykle ważne. Pierwsze ślady, jakie pojawiają się w centralnym układzie nerwowym pod wpływem pierwszych wykonywanych ruchów, stanowią podstawę powstawania późniejszego nawyku ruchowego. Jeżeli od początku dba się o jak najbardziej prawidłowy przebieg ruchu, zapobiega się powstawaniu błędnych nawyków i zmniejsza się późniejsze wysiłki konieczne do wyeliminowania błędów. Pewnie niejeden współczesny pięćdziesięciolatek przypominając sobie początki własnej kariery sportowej (które przypadły mniej więcej na lata 70. XX w.), wspomni, że początkujących sportowców wyposażano wtedy w najstarszy i najbardziej zużyty sprzęt. Podstawowe powody takiego postępowania w klubach tkwiły najczęściej w permanentnym niedostatku jakiegokolwiek sprzętu i w ogromnych trudnościach ze zdobyciem sprzętu o jakości na przyzwoitym poziomie. Dlatego dobry sprzęt oszczędzano dla tych najlepszych w klubie. Ale nierzadka była także inna motywacja: wychodzono z założenia, że „młody/a” ma się obyć z dyscypliną, nauczyć w ogóle ruszać, a potem dopiero może dostać dobry sprzęt. Problem w tym, że nowicjusz, który musiał walczyć nie tylko ze swoim ciałem, ale często także ze sprzętem, w wyniku tej nierównej walki albo zniechęcał się do sportu i odchodził, albo nabywał dużą liczbę niekorzystnych nawyków. Szukając jakiejś drogi samodzielnego poradzenia sobie, stosował sposoby przynoszące doraźne efekty, utrwalał błędy i wykonywał niepotrzebne ruchy dodatkowe. Te nabyte we wczesnym etapie szkolenia błędy potem uporczywie odnawiały się i nawet intensywna praca nad techniką nie eliminowała ich całkowicie. Współcześnie zjawisko to nie jest może już tak powszechne, ale niemniej występuje nadal i nie służy prawidłowemu szkoleniu i osiągania wysokiego poziomu sportowego.
Kolejne zjawisko jest związane z tym, że pracując z dużą grupą początkujących, instruktor nie ma możliwości odpowiednio wcześnie zauważyć pojawiających się błędów i szybko ich eliminować. Co oczywiście powoduje, że początkujący uczy się źle i zbyt długo męczy się z różnymi przyruchami (zbędnymi, utrwalonymi ruchami mimowolnymi, które towarzyszą ruchom zasadniczym).
Jeździectwo nie jest łatwą dyscypliną. Poważną trudność dla początkujących jeźdźców stanowi fakt, że praca nad zgraniem własnego ruchu z ruchem konia od samego początku przebiega „w pełnej akcji”, tzn. nie ma możliwości wprawienia się do ruchu np. na jakimś symulatorze. Dlaczego można patrzeć na ten fakt jako na trudność? Otóż uprawianie każdego sportu jest związane z wypracowaniem ponadprzeciętnego czucia własnego ciała, czyli pobudzenia zmysłu tzw. czucia głębokiego, który to zmysł nosi dźwięczną nazwę „propriocepcja”. (Niestety, na lekcjach wychowania fizycznego w szkołach nauczyciele niezmiernie rzadko – o ile w ogóle to robią – uczą swoich podopiecznych czucia ruchu. Najczęściej od uczniów po prostu żądają powtórzenia jakiegoś zadania ruchowego po pokazie.) Natomiast gdy początkujący zawodnik jest stopniowo wdrażany w swoją dyscyplinę, gdy nie pracuje jeszcze z przyborami lub na przyrządach, gdy wykonuje fragmenty zadania, a nie całe zadanie, ma szansę powoli oswajać się z ruchem własnego ciała, uczyć się swojego ruchu, wczuwać się w swoje ciało. Faktem jest, że proces ten w bardzo dużym stopniu zależy od instruktora, od tego, czy zwróci on uwagę swojego podopiecznego na to, jak czuje swoje ciało (np. w danym dosiadzie), swoje plecy, nogi, ręce… Trudność, o której wspomniałam na początku akapitu, w jeździectwie wynika z faktu, że początkujący, który znajduje się w położeniu dla siebie nowym i niezwykłym, w którym nie zna ruchów własnego ciała, nie czuje swojego położenia, jednocześnie musi się dostosowywać się do ruchu żywego zwierzęcia. Nie ma żadnego symulatora, na którym mógłby oswoić się najpierw z siedzeniem okrakiem na walcowatym obiekcie półtora metra nad ziemią, nie może poćwiczyć równego trzymania wodzy, właściwego ułożenia rąk, pracy nogami i pozostałych podstawowych elementów jeździectwa. Tego wszystkiego od początku uczy się na żywym zwierzęciu. To naprawdę niełatwe zadanie, o czym można się przekonać, słuchając uwag wykrzykiwanych przez instruktorów do jeźdźców podczas kolejnych godzin treningów. Przypuśćmy, że jakiś początkujący ma spore kłopoty ze „złapaniem” współpracy z koniem. Instruktor stwierdza po jakimś czasie, że „z niego nic nie będzie”, że nakłady pracy nie dają odpowiednich rezultatów, że to jednak antytalent, w takim razie niech się „wozi”, jak bardzo chce, ale on zmniejsza swoje zaangażowanie. Jest kilka możliwych scenariuszy dalszego ciągu takiej historii, a w wśród nich takie:
1) delikwent zostaje średnim jeźdźcem, ale lubi jeździć konno i dla celów przyjemnościowych jego umiejętności mu wystarczają;
2) uparty i mający pasję jeździecką uczestnik walczy latami ze sobą i z kolejnymi końmi, nie rozumiejąc, dlaczego posłuszne i dobrze chodzące wierzchowce po kilku miesiącach w jego rękach stają się „twarde w pysku” i nie może się z nimi dogadać;
3) opuszczony i zmęczony brakiem przyjemności z jazdy uczestnik zmienia klub, w nowym miejscu zostaje odpowiednio „zaopiekowany”, szybko robi postępy i zaczyna startować w coraz wyższych konkursach.
Roman, będący bohaterem tytułowej historii, doświadczył jeszcze jednego skutku niejednoznacznego statusu (amatorskiego czy zawodniczego) w pierwszych latach swojej przygody z jeździectwem: nie został nauczony radzenia sobie z emocjami wywoływanymi przez udział w zawodach i startowanie. Kompletnie nieprzygotowany musiał stawić czoło sytuacji startu, która przez psychologów jest uznawana za jedną z najtrudniejszych. Ale – prawdę mówiąc – mało który młody adept sportu, o którym wiadomo od początku, że będzie zawodnikiem startującym w zawodach, nawet wtedy, gdy są z nim wiązane nadzieje na wybitne wyniki sportowe, jest uczony radzenia sobie z emocjami startowymi. Dopiero, gdy stres uniemożliwia osiąganie wyników, gdy zawodnik ma już utrwalone reakcje stresowe, dopiero wówczas ktoś wpada na pomysł, że coś z tym trzeba zrobić… Ale to już zupełnie inna historia.