Z piosenkarką Anną Jurksztowicz i kompozytorem Krzesimirem Dembskim rozmawia Inka Wieczeńska.
Foto: Inka Wieczeńska
Inka Wieczeńska (IW): Połączyły Was konie czy muzyka?
Anna Jurksztowicz (AJ): Muzyka. Konie to kolejny etap w naszym życiu. Byliśmy początkującymi muzykami. Śpiewałam w chórku, a mąż grał na klawiszach w poznańskiej orkiestrze Zbigniewa Górnego. Wówczas to była topowa orkiestra. Podróżowaliśmy po całej Polsce. Trzydzieści koncertów w miesiącu. Sytuacja sprzyjała, więc romansowaliśmy.
IW: Komfortowy układ: piosenkarka i kompozytor.
Krzesimir Dębski (KD): Wówczas nie komponowałem. Zajmowałem się jazzem, ale kiedy spotkałem Anię, zacząłem pisać dla niej piosenki.
IW: Dzisiaj jest Pan wziętym kompozytorem.
KD: Dzięki piosenkom Ani trafiłem do filmu. Kiedy Juliusz Machulski usłyszał je w radiu, zaproponował mi skomponowanie muzyki do legendarnego filmu „Kingsajz” i machina ruszyła. Zacząłem pisać muzykę do filmów. Dzięki umiejętności jazdy konnej i kresowemu pochodzeniu dostałem się do filmu „Ogniem i mieczem” Jerzego Hofmana. Mnóstwo batalistycznych scen z udziałem koni to wielka atrakcja dla kompozytora. Do dzisiaj wszędzie, gdzie w filmach są sceny z końmi, dostaję angaże. Ostatnio pracowaliśmy nad „Bitwą Warszawską”
IW: Konie stały się nie tylko inspiracją artystyczną, ale i zdominowały Wasze całe życie.
KD: Konie zawsze nas kręciły.
AJ: To ja pokazałam Ci konie.
KD: Nie. Pierwsze jazdy brałem na kursach dla weterynarzy w Lublinie. Mój brat był wówczas studentem weterynarii i miał przymusowe jazdy. Jemu nie za bardzo zasmakowały konie, więc poszedłem za niego.
AJ: Tak, tak. Pamiętam jak pojechałeś ze mną w teren i udawałeś, że umiesz jeździć.
KD: (Śmiech) Wówczas skłamałem, że umiem jeździć w terenie. Rzeczywiście żona pierwsza zaczęła jazdy w Bartoszewie pod Szczecinem. Tereny wspaniałe. Dzień rozpoczynał się o 4 rano konną przejażdżką do jeziora. Tak byłem zachwycony, że również dosiadałem wierzchowców. Koniarze to ciekawi ludzie. Nie liczy się, kto kim jest, ile zarabia, ale jak trzyma się na koniu. Widocznie dobrze to robiłem, bo jako prezent urodzinowy dostałem od mojej żony piękną kobyłę o imieniu Solinka.
AJ: Miała świetne papiery, tzw. SP, czyli szlachetną półkrew. Była nie byle jakiej urody i charakteru. Mąż jeździł 150 km do Nowielic, aby trenować u najlepszych, u braci Bobików. Od tego momentu wiedzieliśmy, że nasze życie będzie związane z końmi.
KD: Proszę sobie wyobrazić, że w wieku 40 lat startowałem w zawodach.
IW: Trzeba dodać, że w zawodach dziecięcych.
AJ: (Śmiech) To zupełnie mu nie przeszkadzało. Krzesimir dobrze się bawił.
IW: W okolice Warszawy przeprowadziliście się z końmi?
KD: Znaleźliśmy piękne miejsce. Zupełnie na uboczu, w lesie. Mamy duże padoki. Wybudowaliśmy dom, stajnie i dokupiliśmy konie. Razem mieliśmy sześć, w tym dwie miniaturki koni Felińskiego.
AJ: Komicznie wyglądały, kiedy chodziły w parach. Ludzie się dziwili: „Co one takie małe? Może zapadają się w błocie?”. Co ciekawe, wszystkie były tak samo umaszczone.
IW: Dzieci poszły w ślady rodziców?
AJ: Najlepiej z całej rodziny jeździ nasza córka Marysia. Przez cały okres studiów prawniczych szkoliła ją trener Wąssowska. Dzięki temu jeździ fantastycznie, stylowo. Żartujemy, że ma ukończone studia jazdy konnej.
KD: Teraz, odkąd nie mieszka z nami, jazdy zawiesiła. Z pewnością powróci. Syn „wychowany w stajni” bakcyla jeździeckiego nie złapał, ale za to jest muzykiem. Myślę, że żyłka jeździecka się jeszcze odezwie.
IW: Za co kochacie konie?
AJ: Za zapach. A szczególnie zapach stajni.
KD: Za motorykę. Nie należę do osób, które siadają na nieokiełzanych koniach, ale lubię galopy. Solinka wiodła w tym prym. To był koń niesamowity. Przysparzała zarówno dużo szczęścia, jak i kłopotów.
AJ: Tak. Była prowodyrką ucieczek. Solinka notorycznie przeskakiwała ogrodzenia. Nie było dla niej żadnych barier. Pomimo zabezpieczeń konie uciekały ze stajni i goniły po lasach.
KD: Czasem dochodziło do horroru. Potrafiły biegać po oblodzonych jezdniach i ślizgać się razem z samochodami. Goniliśmy je po 10 km.
IW: Kto zajmował się młodymi końmi?
KD: Początkowo oddawaliśmy na wychowanie, ale wracały dzikie. Postanowiliśmy zająć się tym sami. Erotesca jest naszej hodowli. Nie zna bata. Pamiętam, leżała jak robaczek w stajni na słomie. Dzieci kładły się na niej i godzinami bawiły. Ujeżdżenie nastąpiło dzięki zaprzyjaźnieniu się. Siadłem. Nawet nie wierzgnęła. Cenne jest wychowywanie bezstresowe, w miłej atmosferze. IW: To był Wasz sukces.
KD: Ale nie mieliśmy szczęścia w hodowli. Byliśmy laikami, więc nas oszukiwano. Źrebaczki nam się nie udawały. Solinkę trudno było pokryć. Na „głupiego Jasia” była kryta. Zawsze robiliśmy badanie ultrasonograficzne. Kiedy było jajeczkowanie, wywoziliśmy do fachowców. Miała być pokryta pięknym, czarnym ogierem. Czekaliśmy z niecierpliwością, a tu wyskakuje źrebaczek srokaty. Okazało się, że pokrył ją francuski ogier, który urwał się w nocy.
AJ: Próbnik nie miał prawa kryć, bo był młodziutkim koniem.
KD: I tak do dzisiaj mamy dziecko tej miłości (śmiech).
AJ: Tyle mieliśmy złych doświadczeń, że kolejnym razem chcieliśmy być obecni przy kryciu, ale znowu się nie udało. Prosto z transportu dostawiono ją do ogiera i Solinka uciekła w las. Szukaliśmy jej przez dwa i pół dnia. Szukała policja, nasza agencja ochrony. Jeździliśmy na targi końskie, do leśniczych. Bez rezultatu. Nie wiemy, co się stało. Najbardziej przykre, że wszystkie niepowodzenia miały miejsce u ludzi zajmujących się tym zawodowo!
KD: Była takim koniem, że pewnie biegła aż do śmierci. Przy okazji odkryliśmy podziemny rynek nielegalnego handlu końmi. Nocne bazary, gdzie handluje się fałszywymi papierami. Mafijne historie. O trzeciej w nocy podjeżdżają ciężarówki i handel kwitnie. Przerażające rzeczy.
AJ: To była nasza rodzinna tragedia. Nie umieliśmy sobie z tym poradzić.
KD: Jeszcze inną kobyłkę straciliśmy podczas odsadzania. Następnie urodził się źrebaczek, który żył tylko tydzień. Spałem przy nim, karmiłem, wiozłem na operację, ale niestety nie udało się go uratować. Trudno mówić, co znowu przeżyliśmy…
IW: To jakieś fatum!
AJ: Stwierdziliśmy, że chyba nie mamy dobrej ręki do koni.
KD: Nie było nam dane być hodowcami. Pomimo że to wielka radość mieć swoje źrebaki, zaprzestaliśmy dalszych prób.
AJ: Nasze konie obecnie służą nam jako ozdoba krajobrazu. Już nie uciekają, bo nie ma Solinki. Pozostaną u nas na zawsze.
IW: Stały się członkami rodziny.
KD: Mój gabinet sąsiaduje ze stajnią, wiec stale się widzimy i rozmawiamy ze sobą.
IW: Czyli nie tylko w Wigilię?
KD: Zgodnie z tradycją, że zwierzęta przemawiają ludzkim głosem (śmiech).
AJ: Nie zapomnę bartoszewskiej Wigilii. Kostki słomy przybrane białym obrusem służyły za stoły. Siedzieliśmy na długich ławach, a za naszymi głowami ukochane koniki. Zdziwione spoglądały to na nas, to na mieniące się bombki ze światełkami. Niepowtarzalny nastrój. Dzisiaj już nie jesteśmy tak romantyczni. Jedynie po Wigilii sprawdzamy, czy w stajni wszystko gra.
IW: Dziękuję za rozmowę.